wtorek, 3 stycznia 2017

"Trening morderczy... dla oczu" [OP]

Tytuł: Trening morderczy... dla oczu
Fandom: One Piece.
Występują: Zoro, Mihawk, Perona
Status: zakończone.
Ostrzeżenia: spoilery (do przeskoku), krew, trwałe okaleczenie (zgodne z kanonem...)

Uwagi: Znajomość fandomu potrzebna do zrozumienia.
Opis: Pojedynki między szermierzami nigdy nie należą do tych łatwych. nawet, jeśli odbywają się w ramach treningu.



~~~~
 W momencie, w którym dwójka szermierzy stanęła naprzeciwko siebie, czas nagle jakby się zatrzymał. Dźwięki zostały wytłumione, wiatr na chwilę przestał wiać i cały krajobraz zamarł, obserwując z przejęciem zbliżający się pojedynek. To było oczywiste dla każdego, kto chociaż raz miał zaszczyt zobaczyć ich walkę, że wystarczyło jedno mrugnięcie, żeby przegapić wszystko. Koniec walki, punkt zwrotny, najmniejszą słabość okazaną przez któregoś z dwojga mężczyzn... Tego typu sytuacje za każdym razem trwały ułamek sekundy. Ludzkie oko nie miało prawa za tym nadążyć. A jednak, walczący dawali radę.
Napięcie przedłużało się, kiedy spojrzenia przeciwników spotkały się. Żółte tęczówki naprzeciwko ciemnych, każde z nich tak samo skupione, groźne, niebezpieczne... Tylko jeden z nich słynął z wzroku drapieżcy, ale w tej chwili, ciężko było stwierdzić, który był intensywniejszy.
Cichy szczęk towarzyszący wysuwaniu ostrza z pochwy był punktem krytycznym. Nie można było stwierdzić, kto sięgnął po swój oręż jako pierwszy. W jednej chwili stali naprzeciwko siebie, w następnej zaś, pędzili w swoim kierunku, przygotowując się do zadania pierwszego ciosu.
Miecze po raz pierwszy zderzyły się ze sobą, wypełniając powietrze ostrym dźwiękiem. To właśnie w tym momencie świat ponownie obudził się do życia. Wiatr uderzył ze zdwojoną siłą, liście zaszumiały ostrzegawczo, a z oddali doleciały ich krzyki humandrilli. Ale oni tego nie słyszeli, za bardzo skupienie na walce.
Ostrza zderzały się ze sobą z coraz większą częstotliwością. Dookoła co chwilę rozlegał się cichy świst, kiedy miecze przecinały powietrze, za każdym razem nieco szybciej, pozostawiając po sobie jedynie rozmazaną łunę. Ciężkie buty uderzające o udeptaną ziemię wytwarzały dodatkowy hałas, który łączył się z poprzednimi, zgrywając się w całość i tworząc swego rodzaju melodię, do której dopasować umieli się tylko walczący.
Oddechy stawały się coraz cięższe, gdy pojedynek nabierał na intensywności. Mimo to, ruchy szermierzy nie zwalniały, wręcz przeciwnie, zdawało się, że ci jeszcze przyśpieszają, przekraczając kolejne granice, z pozoru niedostępne dla zwyczajnych śmiertelników. Ale przecież oni nie byli zwyczajni. Do tego im dużo brakowało.
Dracule Mihaw znany był jako najlepszy szermierz na świecie. Jego imię było sławne na całym świecie, obawiała się go większość piratów, marynarzy, a nawet przeciętnych obywateli. Potężny miecz wzbudzał przerażenie w jego wrogach, a przenikliwe spojrzenie jastrzębich oczu potrafiło zniewolić każdego, kto w nie spojrzał.
Roronoa Zoro również nie należał do typowych wojowników. Mimo, że rozpoczął swoją podróż nie tak dawno temu, już znany był na większości oceanów. Wraz z załogą nieraz wstrząsnęli światem i mieli spore szanse na zrobienie tego jeszcze kilka razy. Jego trzy katany były znakiem rozpoznawczym, a pokonanie obecnego tu pirata – celem.
Roronoa był na Kuraiganie już od ponad roku. Walki z Mihawkiem stały się codziennością jakieś pół roku wcześniej, kiedy to udało mu się pokonać wszystkie humandrille zamieszkujące wyspę. Łącznie z tym, który naśladował styl Dracule'a. Ich pojedynki zdarzały się czasami kilka razy dziennie, czasami raz na kilka dni. Wszystko zależało od stanu zdrowia zielonowłosego. A ten nie zawsze był dobry. Blizn na jego ciele przybywało, wraz z kolejnymi bitwami, ale wciąż nie był w stanie nawet drasnąć starszego pirata. Drażniło go to coraz bardziej, chociaż sam mógł zauważyć, że mimo wszystko, robi postępy i to dość znaczące. To już nie były takie same walki, co na początku, kiedy to Jastrzębiooki nie musiał się nawet wysilać, żeby pokonać rywala. Ich pojedynki robiły się coraz dłuższe, a na czoło Mihawka coraz częściej wstępowały kropelki potu, kiedy ten zmuszony był do parowania kolejnych ataków.
Tym razem było tak samo. To Zoro był tym, który pierwszy odskoczył od przeciwnika, żeby złapać oddech, ale Dracule przyjął to z niemałą ulgą. Nie byłby w stanie przyznać przed samym sobą, że zmęczenie dopadło go wcześniej niż jego młodszego towarzysza, nawet, jeżeli ten miał niesamowite pokłady energii.
- Masz dość, Roronoa? - zapytał jedynie, mierząc go przenikliwym spojrzeniem.
Już nieraz zdarzało mu się, że miał wrażenie, iż zielonowłosy odpuści. Podda się, padnie ze zmęczenia, będzie starał się przełożyć kolejny morderczy trening. Ale tak się nie działo. Zoro za każdym razem podnosił się i rozpoczynał kolejną walkę z jeszcze większą zaciekłością niż poprzednio. Shichibukai wiedział, z czego to wynika, ale wciąż nie mógł pozbyć się rosnącego w nim z każdym dniem szacunku dla tego młodego mężczyzny, który potrafił z takim zaangażowaniem poświęcać się dla swojego kapitana. Chociaż, oczywiście, nie okazywał tego po sobie. Nie należał do wylewnych ludzi.
- Nie ma szans! - odwarknął zapytany. Sprawnie obrócił katanami, wzmacniają na nich uchwyt, i ponownie rzucił się w wir walki.
Kolejne ataki były szybkie, zbyt szybkie dla oczu ludzkich. W takich starciach, nie było miejsca na myślenie i planowanie. Zanim informacja dotarłaby do mózgu, a stamtąd poszła komenda do odpowiednich mięśni, jeden z nich już dawno byłby martwy. Tutaj dozwolone były jedynie wyuczone ruchy, intuicja, pamięć mięśniowa... I szczęście. Lata treningu nie zawsze były wystarczające, czasami zwykły łut szczęścia mógł zaważyć na całej walce.
Właśnie tak było w tej sytuacji. Naruszona po setkach, jeżeli nie tysiącach, walk ziemia, nie stanowiła już tak pewnej podpory, jak dawniej. Dlatego, kiedy noga Roronoy nastąpiła na kawałek gruntu, ten po prostu ustąpił, wytrącając szermierza z równowagi. W tego typu pojedynkach nigdy nie było miejsca na ulgi, dlatego też Jastrzębiooki, widząc to, nie wahał się zaatakować. Nie wziął jednak pod uwagę jednego; Zoro również miał pewne doświadczenie.
Kiedy ostrze miecza Mihawka zbliżyło się niebezpiecznie blisko twarzy Roronoy, ten nie zrobił, tak oczywistego w tej sytuacji, uniku. Zamiast tego, wyrzucił gwałtownie głowę w przód, celując swoją białą kataną w szyję Mihawka.
Nie udało mu się dostrzec wyniku. Fala bólu przeszyła lewą stronę jego twarzy, a cały obraz zniknął, jakby nagle zgasły wszystkie światła. Roronoa uderzył w ziemię, zbyt zamroczony, aby próbować chociaż zamortyzować jakoś upadek.
Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje. Dopiero po jakimś czasie udało mu się zorientować, że leży na plecach, a ktoś obok niego coś mówi. Używając do tego całej siły woli, otworzył powoli prawe oko. Drugie za bardzo bolało, żeby chociaż próbował zrobić z nim cokolwiek.
- Dobrze, żyjesz – skomentował krótko Dracule, pomagając mu podnieść się z ziemi. - Musisz to opatrzyć – dodał, zaczynając iść w stronę zamku, który, na szczęście, nie był daleko.
Zoro szybko zebrał swoją broń i podążył za starszym mężczyzną. Ledwie zdążyli przekroczyć próg budynku, dopadła ich różowowłosa dziewczyna, z irytująco wysokim głosem.
- Właśnie zastanawiałam się, co wam zajmuje tak długo... Ach, Zoro! Co ci się stało?! - wrzasnęła, kiedy zauważył twarz pirata, która pokryta była warstwą krwi.
- Zajmij się tą raną. Ja pójdę do siebie – rzucił krótko Mihawk, kompletnie ignorując panikę dziewczyny.
Perona wyciągnęła z niewielkiej torebeczki gazę jałową, od pewnego czasu zawsze miała chociaż podstawowy sprzęt medyczny ze sobą, i przyłożyła ją do krwawiącego miejsca na twarzy zielonowłosego.
Ten spojrzał jeszcze raz na swojego niedawnego przeciwnika. Był nieco zaskoczony tym, że ten tak szybko chciał stąd odejść. Przez chwilę miał problem z przyjrzeniem się jego posturze, bo wciąż mógł widzieć tylko na jedno oko, ale po chwili uśmiechnął się nieznacznie.
- Ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem pielęgniarką! - wrzasnęła za odchodzącym różowowłosa, chociaż i tak pociągnęła Roronoę za sobą. Posadziła go na krześle w pokoju, w którym przechowywała całą apteczkę i zabrała się za jego nową ranę.
- Jak możesz być aż tak bezmyślny? Cały czas jesteś ranny, a ja muszę cię opatrywać. To wcale nie jest słodkie! - oburzała się, delikatnie zmywając krew z policzków pirata. - I co się tak cieszysz?! - zdenerwowała się, kiedy zauważyła niewielki uśmiech, który utrzymywał się na ustach Zoro.
- Opłacało się poświęcić na to oko – mruknął, raz po raz przywołując z pamięci ostatni obraz Jastrzębiookiego, który zauważył.
Już teraz świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że tego oka nie da się uratować. Stracił je bezpowrotnie. Ale wciąż miał drugie, musiał się tylko nauczyć walczyć w ten sposób. Jednak niewielka była to cena za to, co zrobił.
Gdy Dracule odchodził, po jego dłoni spływała strużka krwi. Nie zakrzepłej, takiej, która mogłaby należeć do Roronoy. Nie, ta była świeża, pochodząca z rany na ciele Mihawka.
Zoro w końcu zdołał zranić obecnego najlepszego szermierza na świecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz