Fandom: One Piece.
Występują: Słomki, gdzieś tam w tle postacie z ich przeszłości. I kilka OC wspomnianych
Status: zakończone.
Ostrzeżenia: Wspomniana śmierć postaci (nic niezgodnego z kanonem), chore relacje, trwałe urazy (nic poważnego), trochę angstowate... Ale tylko trochę... Jak na mnie.
Uwagi: Kolejny tekst na 2017 OP challenge. Temat na lipiec: soulmates!AU (bratnie dusze AU). Angst głównie we wspomnieniach, tak to raczej hurt/comfort, albo fluff... Takie to to słodko-gorzkie coś. Zdecydowanie NIE typowe soulmates!AU.
Opis: Świat, w którym każdy ma swoją bratnią duszę z pewnością jest niesamowity. Nikt nie musi się martwić, że nikogo nie znajdzie, że do końca życia będzie samotny. Nie ma tu miejsca na złamane serca i bezuczuciowe relacje… A przynajmniej tak twierdzą ci, którzy wręcz maniakalnie wierzą w nieomylność i ideał tego systemu.
Prawda jednak, jak
to zwykle bywa, okazuje się wcale nie być aż tak różowa. Bo
przecież, zwykły tatuaż w formie czyjegoś imienia na ramieniu,
nie rozwiąże wszystkich problemów. Wbrew pozorom, może tylko
stworzyć kolejne. Setki, jeżeli nie tysiące osób, rozczarowane
obiecaną im miłością, żyje na świecie, starając się w jakiś
sposób odnaleźć szczęście.
I odnajdują je.
Nie w jakiejś płonnej obietnicy, nie w czarnym napisie na własnej
skórze, ale dzięki własnym wyborom, swoim przeżyciom i ludziom,
którzy, tak jak oni, nigdy nie poddali się „przeznaczeniu”.
~~~~
Podobno, kiedy
dusza przychodzi na świat, dzieli się na dwie części. Trafiają
one do różnych osób. Kiedy dwie części się spotkają, dusza
ponownie może stać się całością.
W wieku
czternastu lat, na przedramieniu każdej osoby, pojawia się imię
jej bratniej duszy. Dzięki temu, przeznaczone sobie osoby mogą
rozpoznać swoją drugą połówkę, jak i dać się rozpoznać. Nie
jest łatwe, odnaleźć fragment duszy, który może znajdować się
w dowolnym miejscu na świecie. Jednak siła więzi z pewnością
zdoła połączyć wybranków.
~*~
Luffy
pokręcił głową i ze śmiechem wyrzucił kartkę przez burtę. Nie
rozumiał, co ludzie widzieli w tych bzdurach. Przeznaczenie? Nic
takiego nie istniało. Każdy sam miał prawo decydować o własnym
losie. Tak samo, jak o osobie, z którą spędzi resztę swojego
życia. Albo i fragment, przecież nie każdy musiał „żyć długo
i szczęśliwie”.
Młody
pirat nie bał się śmierci. Wiedział, że ta może nadejść w
każdej chwili. Tak samo, jak wspaniałe wydarzenie. Dlatego z
niecierpliwością wyglądał kolejnych przygód. Bo była to szansa
na zmiany. Zarówno te złe, jak i dobre. I tylko od niego zależało,
co z tego wszystkiego wyniknie. Nikt i nic nie mogło wybierać za
niego. Dlatego też nie pozwoliłby, żeby jakiś magiczny tatuaż
zdecydował za niego, kogo miałby wybrać na swoją drugą połówkę.
Chociaż,
w jego przypadku, nawet, gdyby chciał, niewiele zdołałby zrobić w
tym kierunku.
Czarnowłosy
z krzywym uśmiechem zerknął na swoje lewe przedramię. W miejscu,
w którym podobno każdy powinien mieć wytatuowane imię swojej
drugiej połówki, on miał rozległą, czerwoną bliznę. Pamiątka
po tym, jak razem z braćmi utknęli w płonącym budynku. Jasne,
zdołali uciec. Jednak na jego skórze pamiątka pozostała już na
zawsze. Skutecznie uniemożliwiając zobaczenie wypisanego imienia, o
ile takowe kiedykolwiek się pojawiło. A tego chłopak nie mógł
być pewny, bo… Bo i tak tego nie widział.
Nie
przejmował się tym. Robił to, co zawsze: płynął przed siebie, w
poszukiwaniu kolejnych przygód i towarzyszy, którzy będą w stanie
pomóc mu zrealizować jego marzenie. Przyjaciół, których wybierze
sobie sam. Żadne przeznaczenie nie miało prawa się wtrącać.
Przecież
każdy jest panem własnego losu.
~*~
Zoro
z niedowierzaniem wpatrywał się w tatuaż, który właśnie pojawił
się na jego przedramieniu. Imię, które podobno miało wskazywać
jego bratnią duszą. Osobę, z którą powinien spędzić resztę
życia. Jedynego człowieka, z którym powinien się kiedykolwiek
związać…
Chłopak
zaśmiał się, jednak nie był to wesoły dźwięk. Przepełniony
był goryczą, niedowierzaniem, rozczarowaniem… Śmiech osoby,
która nie wiedziała, co zrobić z kłębiącymi się, negatywnymi
emocjami, więc nieco szaleńczy rechot był ich pierwszą formą
obrony.
Roronoa
wyszedł z dojo, by odwiedzić grób Kuiny. Chciał, by właśnie ona
mogła być świadkiem jego oficjalnej „dojrzałości”. Pragnął
podzielić się z nią tym niesamowitym momentem. Jednak nagle
odkrył, że chciałby znaleźć się w każdym innym miejscu, byle
nie przy tym grobie. Chociaż, może nawet lepiej wyszło, że nikt
go nie mógł w tamtej chwili zobaczyć? Od dnia śmierci
przyjaciółki, jeszcze nigdy nie czuł się aż tak zagubiony, tak
zrezygnowany, tak… przerażony.
To
chyba było odpowiednie słowo. Bał się. Obawiał się tego, co
przyniesie następny dzień, następny miesiąc, następne lata…
Czy to miało wyglądać właśnie tak?
-
To jest jakiś chory żart… - wyszeptał, opadając na trawę, tuż
obok marmurowej płyty i trzymając przed twarzą uniesioną rękę.
Mógł się pomylić, prawda? Mógł… Źle przeczytać… Albo za
długo przebywał na słońcu i doznał jakiegoś obrażenia głowy.
Jednak
świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że się nie pomylił. Tatuaż
pozostawał niezmienny od co najmniej piętnastu minut, które
chłopak spędził, usiłując znaleźć haczyk. Jakiś dowód na to,
że to nie działo się naprawdę.
-
Musisz mieć teraz niezły ubaw, co? - zapytał, zerkając na grób.
Wręcz widział czarnowłosą dziewczynę, leżącą gdzieś w
zaświatach i zwijającą się ze śmiechu na jego los. - Tylko ja
mogę mieć takiego pecha…
Westchnął
cicho, wiedząc, że dalsze rozmyślanie i tak nie miałyby sensu.
Niczego nie zmieni. Ponownie przeniósł wzrok z nagrobka na rękę i
z powrotem. Czarne litery wyglądały niemal tak samo. Nawet czcionka
była identyczna. Obydwa napisy, równie niezmiennie i bezlitosne,
wyglądały dokładnie tak samo.
Kuina.
Zoro
w końcu podjął decyzję i podniósł się. Jego wzrok ponownie
stwardniał, a na twarz wpłynęła ta pewna siebie mina. Zsunął
bandanę z ramienia i zamocował ją tak, aby całkowicie zakrywała
tatuaż.
Zdecydował,
że w dojo nie zdradzi imienia swojej „bratniej duszy”. Mógł
powiedzieć, że zacznie szukać dopiero wtedy, kiedy już dostanie
tytuł najlepszego. Wszyscy powinni to łyknąć, znając charakter
młodego szermierza. A później…
Na
jego usta wpłynął krzywy uśmiech. Kto powiedział, że przyszły,
najlepszy szermierz na świecie, musiał podporządkować się czemuś
tak żałosnemu, jak „los”? Będzie szczęśliwy i udowodni
wszystkim, że nie obchodziły go jakieś żałosne „bratnie
dusze”. Był silniejszy od tego. Wiedział, że zdoła osiągnąć
swój cel. Bo przecież…
Czasami
należało walczyć. Nawet, jeżeli to przeznaczenie było
przeciwnikiem.
~*~
Luffy
uśmiechał się szeroko, wskazując w losowo wybranym kierunku, tym
samym decydując o ich dalszej trasie. Zoro nie miał nic przeciwko.
Sam nie miał pojęcia, gdzie powinni płynąć.
Jednak
ręka kapitana, wyciągnięta daleko przed siebie, przykuła wzrok
szermierza. W końcu trudno było nie zauważyć rozległego śladu
po oprzeniu, zajmującego niemal całe przedramię, razem ze sporą
częścią ramienia. Miejsce, w którym większość dorosłych miało
napis, niemal pieczętujący ich los, u niego było do tego stopnia
zniszczone, że nie dało się stwierdzić nawet, czy jakikolwiek
tatuaż tam kiedykolwiek był. Chłopak nie wiedział o swojej
drugiej połówce. I nie przejmował się tym.
-
Co sądzisz o przeznaczeniu? - zapytał Roronoa, sam zaskoczony, że
powiedział to na głos.
Monkey
zerknął na niego zdziwiony, ale po chwili uśmiechnął się
szeroko.
-
Przeznaczenie jest głupie! Sam zdecyduję o swoim losie!
Zielonowłosy
zaśmiał się, słysząc deklarację młodszego towarzysza. Tak,
miał rację. To było głupie. I istniał sposób, by Zoro mógł w
dość jawny sposób zakpić ze wszystkich tych, którzy uważali
inaczej.
Przewiązał
bandanę ponownie na biceps, delikatnie przejeżdżając opuszkami
palców po imieniu swojej martwej przyjaciółki.
-
Myślisz, że znajdziemy po drodze jakiegoś tatuażystę? - zapytał.
Luffy
nie miał pojęcia, co też jego pierwszy załogant miał na myśli,
ale zaśmiał się radośnie, kiwając głową. Był pewien, że
mogli kogoś takiego znaleźć.
~*~
Nami
pamiętała słowa wielu mieszkańców wioski. Że jeżeli
kiedykolwiek znajdzie swoją bratnią duszę, nie powinna się wahać.
Przecież była to osoba stworzona specjalnie dla niej. Ktoś, kto
nigdy nie opuści jej boku i będzie dla niej walczyć. Ktoś, kto ją
uratuję.
Zawsze
słuchała tych wszystkich opowieści z ogromnym podekscytowaniem.
Nie mogła się doczekać, aż w wieku czternastu lat pozna imię tej
osoby. Chciała spotkać go jak najszybciej, często nawet
zastanawiała się, czy jakiś chłopak z wyspy nie był jej
wybrankiem, jednak zazwyczaj odrzucała tę możliwość. Wyobrażała
sobie swoją bratnią duszę jako kogoś silnego, odpowiedzialnego,
kto byłby gotów pomóc jej w każdej sytuacji.
Nawet
po tym, jak Arlong przejął jej wioskę, nie porzuciła całkowicie
nadziei. Może i przestała jak głupie dziecko rozpowiadać na prawo
i lewo, że jej przyszły partner będzie wspaniały, ale gdzieś w
głębi duszy wierzyła, że ten w końcu się pojawi i ją uratuje.
Wciąż planowała robić wszystko, co w jej mocy, by uwolnić się
sama, w końcu nie wiedziała, kiedy zdoła odnaleźć swoją bratnią
duszę, jednak miała nadzieję…
Dlatego,
kiedy tylko usłyszała, że kapitan marynarki na wyspie, na której
akurat się znajdowała, nazywał się Toru, dokładnie tak samo, jak
wskazywał tatuaż na jej ramieniu, postanowiła się do niego
zgłosić. Przecież Arlong był piratem, czyli wrogiem marynarki.
-
Dzień dobry – przywitała się nieśmiało, podchodząc do
znacznie większego od niej mężczyzny. Wydawał się starszy o co
najmniej kilka lat, jednak też nie był jakoś bardzo stary… Ta
różnica nie powinna być znacząca, po upływie kilku lat, kiedy
Nami nie miałaby zaledwie piętnastu lat.
-
Dzień dobry – odpowiedział tamten, spoglądając na nią z pewnym
zaciekawieniem. - W czym mogę pomóc?
Rudowłosa
zawahała się jedynie na moment.
-
Nazywam się Nami i…
Mężczyzna
zamrugał z zaskoczeniem, po czym spojrzał na swoje przedramię. Po
chwili uśmiechnął się szeroko i zerknął na dokładnie to samo
miejsce u dziewczyny.
-
To może zaproszę cię na obiad, żebyśmy mogli w spokoju
porozmawiać? - zaproponował, wciąż wyglądając na zaskoczonego,
jednak w pozytywnym sensie. Dziewczyna zgodziła się szybko.
Kolejne
dni minęły jej bardzo miło. Toru wydawał się naprawdę miłym
facetem. Miał pod sobą co prawda niewielki oddział marynarki,
jednak na spokojnej wyspie to wystarczało. Dzięki temu, miał
wystarczająco dużo wolnego czasu, by spędzać go ze swoją bratnią
duszą. Traktował ją dobrze, troszczył się o nią… Pewnie
właśnie dlatego, Nami zdecydowała, że może powiedzieć mu o
swoim problemie – Arlongu.
Spotkali
się w pokoju Toru, w bazie marynarki. Rudowłosa wzięła głęboki
oddech, by się uspokoić, po czym zaczęła opowiadać.
Gdy
skończyła, marynarz patrzył na nią przez chwilę w ciszy.
-
Żartujesz, prawda? - zapytał w końcu cicho.
-
Niestety nie. - Dziewczyna pokręciła głową. - Właśnie dlatego
miałam nadzieję, że mi pomożesz! Możesz wysłać tam marynarkę!
On jest piratem, powinniście z nim walczyć!
-
To jest rybolud! Ludzie nie mają z nim szans, czego w tym nie
rozumiesz?! To nie jest przeciwnik, którego można tak po prostu
pokonać! - Mężczyzna poderwał się i zaczął chodzić po pokoju
w tą i z powrotem, jego mina przechodziła z wściekłej, przez
zagubioną, do przerażonej. Jakby sam nie wiedział, co powinien
odczuwać.
Nami
zgarbiła się nieco, kiedy jej rzekomy partner zaczął na nią
krzyczeć. Nie tego się spodziewała. Jasne, wiedziała, że może
nie przystać tak po prostu na wysłanie swoich ludzi do walki, ale
miała nadzieję, że zaproponuje jakieś rozwiązanie! A
przynajmniej spróbuje pocieszyć i wspólnie spróbują coś
wymyślić. A na pewno nie, że będzie na nią… Wściekły?
-
To może chociaż… Spróbujesz pomóc mi zdobyć te sto milionów…?
Mam już trochę uzbieranych, więc razem może…
Toru
zatrzymał się gwałtownie i obrócił w jej stronę.
-
Zwariowałaś. - To zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie niż
pytanie.
Nami
również podniosła się na nogi i podeszła do niego.
-
Dlaczego? Czy to naprawdę tak dziwne, że proszę cię o pomoc? Do
kogo innego mam się zgłosić? Myślałam, że skoro jesteś moją
bratnią duszą, to…
-
To co?! Narażę własne życie, żeby tylko ci pomóc?! Że narażę
się osobie, z którą nie mam najmniejszych szans?! Arlong nawet nie
wie o moim istnieniu i niech tak lepiej pozostanie. A ty lepiej do
niego wracaj, nie chcę, żeby zaczął cię szukać…
Rudowłosa
spoglądała na niego z niedowierzaniem. To… Naprawdę miało tak
wyglądać?
-
Jak tak możesz…? Jesteś… - Zamiast dokończyć myśl,
wyciągnęła przed siebie przedramię i pokazała je mężczyźnie.
Ten nie zareagował, więc sięgnęła , by chwycić go za rękę. -
Pomóż mi…
-
Nie mam zamiaru podpadać Arlongowi.
-
Jesteś tchórzem… - wyszeptała, jednak chwilę później
podniosła głos. - Jesteś cholernym tchórzem! Nie chcesz nawet
spróbować mi pomóc! Jak możesz być moją bratnią duszą?!
Jesteś tylko nic niewartym marynarzem! Nie wymagam od ciebie wiele,
wystarczy, że pomożesz mi uzbierać pieniądze! Nigdy nie dowie
się, że mi pomogłeś, a ja będę wolna! Tylko…
Toru
uderzył ją otwartą dłonią w policzek z taką siłą, że
dziewczyna przewróciła się na podłogę. Z niedowierzaniem
chwyciła się za bolącą twarz, podnosząc wzrok na mężczyznę,
którego jeszcze niedawno uważała za kogoś naprawdę porządnego.
-
Nie rozumiesz, że on nie chce cię puścić? Zabiłby mnie, gdybyś
dzięki mnie odzyskała wolność. Należysz do załogi pirackiej,
więc w imieniu prawa, mam obowiązek cię aresztować. Jednak, ze
względu na to, że jesteś moją bratnią duszą, dam ci szansę. Do
jutra masz się stąd wynieść. Nie chcę cię już więcej widzieć.
Gdy
wypowiedział te słowa, odwrócił się i wyszedł, zostawiając
zszokowaną Nami samą w pomieszczeniu.
Łzy
bólu, poczucia straty i bezsilności zaczęły spływać jej po
twarzy. I to niby miał być mężczyzna jej przeznaczony? Jej
bratnia dusza? Osoba, z którą miała nadzieję spędzić resztę
życia?
Po
kilkunastu minutach uspokoiła się na tyle, żeby znowu móc myśleć.
Zmarszczyła brwi i podniosła się. Pewnym krokiem ruszyła w stronę
sejfu marynarki. Po drodze żaden żołnierz jej nie zatrzymywał.
Oczywiście, kapitan nie zdążył jeszcze nikogo poinformować, żeby
jej nigdzie nie wpuszczać. Idiota.
Kilka
godzin później, Nami siedziała na łódce, której całą
przestrzeń magazynową wypełniało złoto, ukradzione z bazy
marynarki. Jej oczy twardo utkwione były przed siebie, nawet pomimo
policzków, poznaczonych śladami łez. Na jej przedramieniu, tuż
obok imienia, nożem wycięła sobie haczyk. Kolejny idiota
okradziony.
Musiała
uzbierać już tylko siedemdziesiąt milionów.
~*~
-
O co chodzi z twoim tatuażem? - zapytała w pewnym momencie Nami,
już od dłuższego czasu usiłując przeczytać, co też Zoro miał
na swoim przedramieniu. Była niemal pewna, że przed imieniem
znajdowało się coś jeszcze, co nie wyglądało jak dalsza część
imienia, ale nie miała pewności…
Roronoa
podniósł na nią zaskoczony wzrok, ale wyciągnął przed siebie
rękę, pozwalając jej przeczytać napis.
-
„Ś. P. Kuina”… Co to znaczy? - Zmarszczyła brwi. To
zdecydowanie nie wyglądało jak imię, ale…
-
Dokładnie to, na co wygląda. - Szermierz wzruszył ramionami,
ponownie umieszczając rękę za głową. - „Ś. P.” to skrót od
„świętej pamięci”, czy jakoś tak… Trochę głupio to
wyglądało bez tego, biorąc pod uwagę, że Kuina jest martwa od
prawie siedmiu lat.
-
Och… - Rudowłosa spuściła nieco wzrok, nie wiedząc, co może
powiedzieć. Jednak po chwili poderwała gwałtownie głowę. -
Siedmiu? Ale ty masz…
-
Dziewiętnaście.
-
Czyli… Nawet nie wiedziałeś, że ona…
Zoro
pokiwał głową. Luffy roześmiał się, słysząc to.
-
Beznadziejne, nie? Właśnie dlatego to wszystko nie ma sensu –
rzucił, wskazując na swoje przedramię, na którym, poza
poparzeniem, nie było niczego.
-Trochę
lipa – zgodził się szermierz. - A co z tobą? - zapytał jeszcze,
wskazując na czerwony haczyk, tuż obok imienia na przedramieniu
dziewczyny.
-
To? Och, tchórz, idiota i dupek. Odznaczony na mojej liście osób,
które okradłam – powiedziała, wzruszając ramionami.
Jeszcze
nie tak dawno, wciąż bolało ją wspomnienie tego człowieka,
właśnie dlatego zdziwiło ją, gdy roześmiała się po
wypowiedzeniu tych słów. Zupełnie, jakby cały ciężar został
zdjęty z jej barków. Może faktycznie nie powinna się przejmować?
Luffy nigdy nie wiedział, kto miał zostać mu przeznaczony. Bratnia
dusza Zoro zmarła, zanim chłopak wiedział, że powinni być razem
przez resztę życia. Skoro tak, to i ona nie musiała się
przejmować jakimś frajerem.
Bo
komu potrzebne jest przeznaczenie, skoro można wybrać własne?
Takie, gdzie relacje wynikają z uczuć a nie z durnego napisu na
skórze.
~*~
Usopp
westchnął z pewnym zawodem, wpatrując się w powoli pojawiające
się na jego skórze litery. Nie znał dziewczyny o tym imieniu. Nie
to, żeby się spodziewał czegoś innego, w końcu świat był
ogromny, ale…
Jego
wzrok niemal odruchowo powędrował do rezydencji, stojącej w pewnym
oddaleniu od drzewa, na którym akurat siedział. Kaya wyjrzała
przez okno i rozejrzała się, jakby czegoś szukała. Czegoś, albo
kogoś. Z reguły właśnie o tej porze chłopak przychodził, by
opowiadać jej różne historie. Lubił te chwile. Kiedy mógł
zobaczyć uśmiech na tej pięknej twarzy, kiedy mógł usłyszeć
jej perlisty śmiech, kiedy wieczne zmęczenie i smutek w jej oczach
zostawały zastąpione przez ekscytację i radość.
Dziewczyna
była wspaniała. Idealna w każdym calu. I Usopp z każdym kolejnym
dniem kochał ją coraz bardziej. A jednak, imię na jego
przedramieniu nie głosiło „Kaya”. Zamiast tego, wskazywało na
jakąś dziewczynę, której czarnowłosy mógł nigdy nie spotkać.
Nie rozumiał tego. Dlaczego tak utrudniać wszystkim życie?
Dlaczego miałby przeszukać pół świata, skoro idealna dziewczyna
była tuż obok niego?
Pamiętał,
chociaż jak przez mgłę, że imię na przedramieniu jego matki nie
brzmiało „Yasopp”. A jednak, kobieta nigdy nie żałowała
podjętej decyzji. Do swoich ostatnich chwil kochała tego mężczyznę.
Usopp
skinął głową, podnosząc się z miejsca i kierując w stronę
posiadłości. Miał kolejne kłamstwo do opowiedzenia! Przy okazji,
naciągnął opaskę na ręce, by przykryła tatuaż. Nie chciał go
widzieć. Nie chciał zapamiętać imienia osoby, której nie znał.
Wolał skupić się na tej, którą wielbił całym sercem.
~*~
-
Tak się zastanawiałam… - zaczęła Nami, zerkając na Usoppa,
kiedy kolejna wyspa zniknęła im już z oczu. - Dlaczego zawsze masz
zasłonięty tatuaż? Co jest na nim napisane?
Chłopak
spojrzał na nią, po czym wzruszył ramionami.
-
Nie wiem.
Nawigatorka
zamrugała kilka razy ze zdziwieniem.
-
Jak to: nie wiesz?
-
Przeczytałem to imię tylko raz, trzy lata temu. Zwyczajnie nie
pamiętam.
Rudowłosa
przyjrzała się przyjacielowi uważnie. Nie uważała, żeby zrobił
coś złego, przecież nikt w tej załodze nie traktował tatuażu
jako czegoś wartościowego, jednak wciąż ciekawiła ją jedna
rzecz…
-
Dlaczego? - zapytała. W jej głosie nie było niedowierzania czy
nagany, a zwykła ciekawość, dlatego też czarnowłosy uśmiechnął
się i bez wahania udzielił odpowiedzi.
-
Bo to nie było imię Kayi. A kocham właśnie ją.
Nami
zaśmiała się, słysząc to. Był to szczery dźwięk, przyjazny i
w żaden sposób nie oceniający.
-
To ma sens – przyznała. - W takim razie, życzę wam powodzenia,
jak już zostaniesz dzielnym wojownikiem mórz – dodała, trącając
przyjaciela łokciem w ramię.
-
Tak się stanie! Zobaczysz, przywita mnie z otwartymi ramionami!
Będziemy królami na morzach!
-
Usopp, nie kłam! - wykrzyknął nagle Luffy, niespodziewanie
wtrącając się do rozmowy. - To ja będę królem piratów!
Już
po chwili cały pokład wypełniało przyjacielskie dyskusje i kpiny
z siebie nawzajem. I Usopp nabrał pewności, że podjął dobrą
decyzję. Nic, nawet przeznaczenie, nie mogło zmienić jego uczuć.
A
przyjaciele tylko umocnili go w tej decyzji, bo wiedział, że bez
względu na wszystko, zawsze będą go wspierać.
~*~
Sanji
był nauczony, żeby traktować kobiety z szacunkiem. Dlatego, kiedy
po raz pierwszy zobaczył imię swojej bratniej duszy, postanowił,
że będzie traktował ją jak królową. W końcu, mieli spędzić
razem resztę życia, prawda? Musiały minąć prawie dwa lata, zanim
po raz pierwszy usłyszał to imię wypowiadane przez kogoś innego,
niż on sam.
Spacerował
właśnie po mieście, do którego dopłynęli, by uzupełnić zapasy
dla Baratie. Pozostała dwójka kucharzy poszła, żeby zarezerwować
nocleg, ponieważ zakupy planowali na ranek kolejnego dnia tak, aby
móc wrócić do restauracji wieczorem. Mimo wszystko, statek
znajdował się spory kawałek od wyspy.
Sanji
postanowił wykorzystać chwilę odpoczynku, by pospacerować
uliczkami miasta i się zrelaksować. Nawet mu się to udawało, do
chwili, kiedy zobaczył kawałek przed sobą dwie biegnące kobiety.
Wyglądały na przerażona.
-
Czekaj! Marnie tam została! - wykrzyknęła jedna z nich do drugiej,
obracając głowę do tyłu.
Kucharz
poczuł, jak jego serce przyśpiesza. Marnie. Tak właśnie miała
nazywać się jego bratnia dusza.
-
Nie pomożemy jej, wracając tam! Musimy znaleźć kogoś, kto nam
pomoże i… - Druga z nich również spojrzała do tyłu, przez co
nie widziała Sanjiego, który szedł w jej stronę. Wpadła na
mężczyznę, który wręcz odruchowo ją złapał, chroniąc tym
samym przed bolesnym upadkiem na ziemię.
-
Uważaj, moja pani – powiedział miękkim głosem, starając się
ukryć swoje zdenerwowanie. Jego przyszła partnerka była
zagrożona?! - Co się stało, że wystraszyło tak piękne damy?
Kobieta,
biegnąca jako druga, zatrzymała się gwałtownie, przyglądając
się blondynowi z obawą. Natomiast ta, która na niego wpadła, nie
miała żadnych oporów przed odpowiedzeniem.
-
Zaatakowali nas! Pięciu bandytów… Złapali naszą przyjaciółkę!
Proszę, pomóż jej… - Spojrzała na kucharza błagalnie.
-
Diane! - wykrzyknęła druga z nich ostrzegawczo. - Skąd wiesz, że
on nie jest jednym z nich?!
-
Mogę cię zapewnić, że nie posunąłbym się do czegoś tak
okropnego, jak skrzywdzenie damy – powiedział spokojnie blondyn,
pomagając Diane, jak prawdopodobnie nazywała się kobieta, stanąć
o własnych siłach.
-
Nawet jeśli, sam na pewno nie poradzisz sobie! Mają przewagę
liczebną i są uzbrojeni!
-
Spokojnie, moja piękna. Nie pozwolę, by jacyś brutale skrzywdzili
waszą przyjaciółkę. Możesz mi powiedzieć, gdzie są? Z całą
pewnością ją uratuję i bezpiecznie do was odprowadzę. Wam radzę
w tym czasie udać się do domu.
Kobiety
wymieniły się spojrzeniami, lecz w końcu skinęły głowami. Nie
miały zbyt dużo czasu do stracenia…
-
Ostatnio byli dwie przecznice dalej, w tamtą stronę – Diane
wskazała palcem odpowiedni kierunek. - Powiedz jej proszę, że
będziemy czekać w hotelu. Przypilnuj, żeby nic jej się nie stało.
-
Oczywiście – zapewnił jeszcze, po czym ukłonił im się lekko i
odbiegł we wskazanym kierunku, nie odwracając się ani razu.
Nie
mógł pozwolić, by jacyś przypadkowi bandyci skrzywdzili Marnie!
Zdążył
idealnie. Piękna, czerwonowłosa kobieta stała w kącie, otoczona
przez grupkę mężczyzn. Wydawała się przerażona, jednak nie
wyglądała, jakby była ranna.
-
Odsuńcie się od niej! - Ten okrzyk był jedynym ostrzeżeniem,
zanim obcas chłopaka wylądował na głowie najbliższego z nich.
Niedługo
później, wszyscy przeciwnicy leżeli na ziemi bez przytomności, a
Sanji stał tuż przed kobietą, delikatnie chwytając ją za dłoń
i składając delikatny pocałunek na jej zewnętrznej części.
-
Przepraszam, pani, że musiałaś to oglądać. Mam nadzieję, że ci
brutale nic ci nie zrobili.
-
Nie, dzięki tobie, nie zdążyli. Dziękuję ci…
-
Sanji. - Chłopak spojrzał na nią uważnie, wypatrując
jakiegokolwiek śladu, że rozpoznała jego imię. Ta jednak nie dała
nic po sobie poznać.
-
Dziękuję ci, Sanji. Nazywam się Marnie. Jak… To znaczy, dlaczego
tutaj jesteś? Mam na myśli, nie mam nic przeciwko, jestem wdzięczna
i tak dalej, ale… - zaczęła się kręcić, usiłując logicznie
sformułować myśl.
Kucharz
uśmiechnął się do niej pokrzepiająco, chociaż poczuł dziwne
ukłucie niepokoju. „To przez szok,” powtarzał sobie. „Później
cię rozpozna.”
-
Spotkałem twoje przyjaciółki, które poprosiły mnie o pomoc.
Powiedziały, że będą czekać na ciebie w hotelu. Bardzo chętnie
cię tam odprowadzę, żeby nikt więcej cię nie zaatakował –
zaproponował.
-
Dziękuję – Marnie uśmiechnęła się nieśmiało.
Wspólnie
ruszyli labiryntem niewielkich uliczek, kierując się do
wspomnianego miejsca.
-
To… Co tutaj robią tak piękne panie? - zapytał Sanji, starając
się jakoś zacząć temat. Nie bardzo wiedział, w jaki sposób
powinien skierować rozmowę na takie tory, na jakie chciał. Czy
powinien po prostu wykrzyknąć „jestem twoją bratnią duszą”?
Czerwonowłosa
ułatwiła mu zadanie.
-
Postanowiłyśmy zacząć pływać po świecie, by odnaleźć nasze
bratnie dusze – przyznała nieśmiało.
-
Bratnie dusze? - Blondyn uśmiechnął się pod nosem.
-
Tak. No wiesz, jedyna osoba, z którą mogłabym spędzić resztę
swojego życia, musi być tą, której imię mam wypisane na ręce –
powiedziała, wyciągając przed siebie prawą dłoń i delikatnie
muskając palcami miejsce, w którym powinien znajdować się tatuaż.
Jednak, przez długie rękawy jej bluzy, nie był on widoczny.
-
Rozumiem cię – przytaknął Sanji. - Jak go sobie wyobrażasz?
-
Hmmm… - Marnie się zamyśliła. - Pewnie jest silny i bardzo miły.
Na pewno będzie się o mnie troszczył i moglibyśmy rozmawiać o
wszystkim. O, właśnie! Może go kiedyś spotkałeś?
Kucharz
uśmiechnął się do niej ciepło. To był dokładnie ten moment…
-
A jak on się nazywa?
Spodziewał
się, że na twarzy dziewczyny pojawi się jakiś przebłysk
zrozumienia. Że może w końcu go skojarzy. Jednak ta tylko
podwinęła ręka, wyciągając go w stronę towarzysza i przystając,
by ten mógł mu się przyjrzeć.
Sanji
też się zatrzymał. Jedna z zupełnie innego powodu.
-
Korin… - przeczytał cicho, wpatrując się w czarne litery, jakby
te właśnie popełniły największą pomyłkę. I chyba tak było,
biorąc pod uwagę, że to zdecydowanie nie było jego imię. A
Marnie na pewno była na jego tatuażu.
-
I co, znasz go? - zapytała z ekscytacją dziewczyna.
-
Niestety, nie kojarzę… - wymruczał Sanji.
-
Och… - Czerwonowłosa zasmuciła się, jednak wznowiła marsz w
stronę hotelu. - No nic, kiedyś na pewno go znajdę!
-
A… - Kucharz zawahał się, jednak zdecydował się kontynuować. -
Co sądzisz o związaniu się z kimś, kto nie byłby tym… Korinem?
-
Żartujesz, prawda? - zapytała dziewczyna rozbawiona. - To nie
wchodzi w grę. Przecież nie bez powodu istnieją na świecie
bratnie dusze, prawda?
-
Masz rację. Tak tylko zapytałem… - Nagle ucieszył się, że
poszukiwany budynek znalazł się w zasięgu wzroku.
-
Czy coś się… - zaczęła Marnie, jednak Sanji zatrzymał się i
uśmiechnął w jej stronę.
-
No, to jesteśmy! Będę cię obserwował, dopóki nie wejdziesz,
żebym miał pewność, że nic ci się nie stanie. Dbaj o siebie i
powodzenia w poszukiwaniu!
Czerwonowłosa
wyglądała, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, jednak
najwyraźniej zrozumiała, że ten chciał już ją opuścić.
Dlatego ukłoniła mu się delikatnie.
-
Jeszcze raz dziękuję za pomoc, Sanji! - wykrzyknęła, po czym
odwróciła się na pięcie i odbiegła.
Kucharz
obserwował ją, dopóki nie przekroczyła progu hotelu, a następnie
odwrócił się i odszedł w poszukiwaniu pozostałej dwójki,
odpalając po drodze papierosa.
Delikatnie
podwinął rękaw koszuli, zerkając na czarne imię, starannie
wykaligrafowane na jego skórze. Litery nie zmieniły się odkąd
pojawiły się tam po raz pierwszy. Wciąż układały się w słowo
„Marnie”…
Zaciągnął
się powoli dymem, obserwując, jak końcówka papierosa rozżarza
się na moment intensywnie czerwoną barwą. Chłopak poczuł dziwną
ochotę, żeby sprawdzić, co musiałby zrobić, żeby pozbyć się
tego przeklętego napisu. Przystanął w jednej z ciemniejszych
alejek, wlepiając wzrok w rękę. Wiedział, że to był
beznadziejny pomysł. Zdecydowanie nie powinien tego robić. To było
głupie…
Ciszę
nocy rozdarł krótki okrzyk bólu. Sanji, przez załzawione oczy, z
niedowierzaniem spoglądał na czarną plamę, wypaloną na środku
swojego tatuażu. Naprawdę to zrobił? Dlaczego? Przecież ta
brednia nie zasługiwała na to, by przez nią ranił własne, cenne
ręce.
Z
cichym, zirytowanym sapnięciem, ponownie puścił rękaw i ruszył
przed siebie szybkim krokiem. Powinien opatrzyć to przedramię,
zanim dostanie się jakieś zakażenie. Miał nadzieję, że zdoła
ukryć to przed Zeffem, przynajmniej dopóki się nie zagoi.
Wyglądało
na to, że jednak ta cała bratnia dusza była jedną wielką kpiną.
~*~
-
Hej, Sanji! Co ci się stało w rękę? - zapytał nagle Usopp,
przyciągając uwagę kucharza.
Ten
podniósł wzrok na strzelca, powracając do rzeczywistości, bo
zaledwie chwilę wcześniej jego myśli krążyły wokół planów
obiadowych.
-
W rękę? - powtórzył, nie będąc pewnym, o czym chłopak mówił.
-
Tak… No wiesz… Tatuaż – sprecyzował, wskazując na brzydki
fragment skóry, przykrywający niemal pół imienia jego „bratniej
duszy”.
-
Och, to! Poparzenie – mruknął, pragnąc, by jak najszybciej
zmienili temat.
-
Poparzenie? - Tym razem Nami spojrzała na niego uważnie, marszcząc
przy okazji brwi. - Przecież poza tym miejscem, twoje ręce są
niemal idealnie gładkie. Dlaczego tylko tam…?
-
To… Byłem nieostrożny – mruknął.
Nie
chciał traktować chłodno nawigatorki, ale naprawdę nie miał
ochoty wyjaśniać, dlaczego w tamtym momencie zachował się jak
idiota. Sam tego nie wiedział.
-
Sanji to głupek! - wykrzyknął radośnie Luffy.
-
Zamknij się! - odwarknął niemal odruchowo blondyn, unosząc nogę
w przygotowaniu się do ciosu.
-
Brewka starał się pozbyć tatuażu ze swojej skóry – rzucił
lekko Zoro.
Sanji
znieruchomiał, zastanawiając się, jakim cudem został przejrzany
tak łatwo. To naprawdę było aż tak oczywiste? A może szermierz
był aż tak dobrym obserwatorem…?
-
Zamilkłeś – zauważył Nami. - Czyli to prawda?
Kucharz
nie był w stanie spojrzeć dziewczynie w oczy. Niechętnie skinął
głową.
-
Nie spodobała ci się? Nie, to niemożliwe, jeżeli była kobietą…
TY jej się nie spodobałeś! Jak to jest dostać kosza od swojej
„bratniej duszy”? - zapytał rozbawiony Zoro, ostatnie słowa
wymawiając w taki sposób, jakby same w sobie były żartem. I były.
Okrutnym, ale jednak żartem.
-
Ona… Nie wiedziała, że jej imię była na mojej ręce –
wymamrotał.
-
Co masz na myśli? - zapytała Nami. - Nie przedstawiłeś się?
-
Przedstawiłem. - Sanji westchnął ciężko. Dlaczego, po trzech
latach, to nadal bolało tak samo? - Po prostu ona… Miała zupełnie
inne imię na swojej ręce. Szukała kogoś innego.
-
Czyli dała ci kosza, nawet o tym nie wiedząc? Nieźle! - rzucił
zielonowłosy, wcale nie przejmując się podłamanym stanem kuka.
-
A co z tobą, Marimo!? - wykrzyknął wściekle blondyn, podrywając
się na nogi. - Twoja miała to samo imię?
-
Nie wiem. - Spokój w głosie szermierza sprawił, że kucharz na
moment się zawahał.
-
Jak to: nie wiesz? Nie spotkałeś jej?
-
Spotkałem. Właściwie, byliśmy ze sobą dość blisko. Po prostu
umarła, zanim którekolwiek z nas miało szansę dostać swój
tatuaż – wyjaśnił ze spokojem, przy okazji wskazując na dwie
literki, dopisane przed imieniem.
-
Och… - Sanji nagle poczuł wyrzuty sumienia, że tak najechał na
Zoro. To musiało być okrutne. Dowiedzieć się, że zmarła
przyjaciółka była twoją bratnią duszą…
-
Właśnie dlatego powtarzam, że to nie ma sensu. - Roronoa wzruszył
ramionami, uśmiechając się przy okazji. - Nie mów mi, że
uwierzyłeś w tę bajeczkę o „bratnich duszach”…? - zapytał
jeszcze, w jego tonie kryła się nutka złośliwości.
-
Oczywiście, że nie, Marimo! Nie jestem dzieckiem!
Zoro
uniósł lekko brew. Może i był to prowokacyjny gest, ale Sanji
musiał powstrzymać się przed uśmiechem.
-
To prawda! Przeznaczenie jest beznadziejne! Zróbmy własne! -
wykrzyknął Luffy.
-
Poza tym, kiedyś znajdziesz prawdziwą miłość – dodał Usopp.
Sanji
odwrócił się w stronę nawigatorki, uśmiechając się w sposób,
który w jego opinii miał być zalotny.
-
Nami-san, czy zechcesz…?
-
Nie.
-
Dlaczego jesteś taka okrutna, moja piękna?
-
Lepiej skup się na utrzymywaniu Luffy’ego z dala od lodówki.
-
Ty idiotyczna gumo! Zaraz cię posiekam na kawałeczki i wrzucę na
patelnię!
Pomimo
krzyków, śmiechu i trzasków łamanych sprzętów, Sanji poczuł
ciepło wewnątrz. Bo, pieprzyć przeznaczenie, był dokładnie tam,
gdzie powinien być. I żaden głupi tatuaż nie mógł tego zepsuć.
~*~
Przez
większość swojego życia, Chopper nie miał pojęcia, czym były
tak zwane „bratnie dusze”. Dopóki nie zamieszkał z Hirurukiem,
nawet o tym nie słyszał. Renifery w stadzie nie miały czegoś
takiego. Najsilniejszy samiec miał prawo wybrać sobie partnerkę.
Reszta walczyła o kolejność w wyborze. Niebieskonosy nawet nie
dorósł do wieku, w którym mógłby sobie znaleźć samicę, jednak
podejrzewał, że i tak nie miałby żadnego wyboru. O ile przeżyłby
do tego czasu.
Od
kiedy zjadł owoc człowieka i zamieszkał z samozwańczym lekarzem,
wiele się nauczył o ludziach i ich zwyczajach. Usłyszał wtedy też
historię o tatuażach na przedramionach i o drugiej połówce, która
żyje gdzieś na świecie i jest komuś przeznaczona. Zawsze go to
fascynowało. Tak samo, jak wiele innych, równie nieprawdopodobnych
rzeczy. Jednak przestał się tym aż tak bardzo ekscytować, kiedy
odkrył, że, nawet pomimo stania się prawie człowiekiem, on nie
dostał swojego tatuażu. Wciąż był reniferem, nie mógł przecież
mieć swojej bratniej duszy, żyjącej gdzieś na świcie…
Co
wcale nie przeszkodziło mu być ciekawym. Zapytał Hiruruka, który
przez większość czasu miał długi rękaw, o jego tatuaż. Doktor
tylko wzruszył ramionami, stwierdzając, że on swoje życie
poświęcił nauce i współczuł osobie, której się trafił.
Chopper nie zrozumiał, jednak nie drążył tematu. Może faktycznie
to nie było aż tak ważne, skoro ten mężczyzna tak stwierdził…
Nigdy
nie dowiedział się, jakie imię znajdowało się na przedramieniu
mężczyzny.
Tak
samo, jak nie poznał imienia bratniej duszy Kurehy. Wciąż
pamiętał, jak jednego wieczora, kiedy kobieta wypiła nieco za dużo
alkoholu, postanowił ją podpytać.
-
Doktorine? Kto jest… twoją bratnią duszą? - zapytał nieśmiało
renifer, spoglądając na swoja nauczycielkę.
-
Bratnią duszą? Chopper, co ty za bzdury wygadujesz? - zapytała
lekarka, marszcząc brwi.
-
Chodzi mi o imię na twoim przedramieniu. Na pewno jakieś masz…
-
Och, to… - Pani doktor spojrzała na schowaną pod rękawem bluzy
rękę, uśmiechając się pod nosem. - Stary głupiec. Spędziliśmy
razem trochę czasu i chyba nawet się dogadywaliśmy… Ale to nie
mogło przerodzić się w związek. Teraz to i tak nie ma już
znaczenia.
-
Dlaczego?
-
On nie żyje. Spóźniłeś się, Chopper… Albo raczej, to my się
spóźniliśmy…
Niebieskonosy
przestąpił niepewnie z nogi na nogę, nagle żałując, że zadał
pytanie.
-
Przepraszam, Doktorine, ja…
-
Nic się nie stało – zapewniła Kureha, spoglądając na niego i
się uśmiechając. - Jak mówiłam, to nie miało szans. Poza tym…
Było dobrze tak, jak było. Nie chciałabym tej relacji w żaden
inny sposób.
Renifer
pokiwał w zamyśleniu łebkiem. W końcu zdecydował się zapytać o
jeszcze jedną rzecz.
-
A ta historia o bratnich duszach…?
-
Nie wszystko zawsze musi być prawdziwe, wiesz? Czasami lepiej, żeby
legendy pozostały legendami. Dla niektórych nie ma niczego
lepszego, kiedy inni nie mają tyle szczęścia. Najlepiej po prostu
żyć dalej, nie polegając zbyt bardzo na bajkach.
-
Rozumiem, Doktorine! Dziękuję! - wykrzyknął zadowolony z
odpowiedzi młody lekarz.
-
Świetnie. To teraz możesz skupić się na zmieleniu tamtych ziół!
Będę ich potrzebować na jutrzejszego kaca – zachichotała
lekarka, ponownie skupiając się na swojej wciąż prawie pełnej
butelce.
~*~
Chopper
skorzystał z chwili, że wszyscy siedzieli wspólnie przy stole, a
na zewnątrz było na tyle ciepło, że piraci mieli krótki rękaw.
O ile mieli jakąkolwiek koszulkę, bo Zoro najwyraźniej uznał ten
fragment odzieży za coś całkowicie zbędnego.
Zauważył,
że większość tatuaży nie wyglądała tak, jak u innych ludzi,
których spotkał. Tak, jak Luffy, czy Sanji, którzy mieli na nim
dość rozległą bliznę. Albo Nami, czy Zoro, którzy najwyraźniej
własnoręcznie nieco je przerobili. Czy chociaż Usopp, który,
pomimo upału, zakrywał napis.
Renifer
spojrzał na własną, pokrytą sierścią kończynę.
-
Co myślicie o bratnich duszach? - zapytał niespodziewanie,
zwracając na siebie uwagę całej załogi.
-
Co masz na myśli? - zapytała łagodnie Nami.
-
Bo… Nie wydajecie się przejmować tatuażami. A, z tego co wiem,
dla ludzi znaczą dość dużo…
Luffy
zaśmiał się radośnie, po czym poklepał młodszego przyjaciela po
plecach.
-
Racja, ty żadnego nie masz, prawda?
Lekarz
pokiwał głową, przyglądając się kapitanowi z zaciekawieniem.
-
Masz szczęście!
-
Naprawdę?
-
Oczywiście – włączył się Zoro, uśmiechając się do renifera.
- To jest głupie i tylko przeszkadza. Ty przynajmniej nigdy nie
miałeś problemu.
-
Bo jestem reniferem…
-
I dlatego jesteś świetny! - zaśmiał się Luffy.
-
Na pewno kogoś sobie znajdziesz. Bez przeszkody ze strony
„przeznaczenia” - dodała Nami.
Chopper
pokiwał głową, uśmiechając się. Może faktycznie nie
potrzebował czegoś takiego?
~*~
Pożar
Ohary prześladował Robin długo. Lata po nim zdarzało jej się
budzić w środku nocy z krzykiem uwięzionym w gardle i z
załzawionymi oczami, kiedy wciąż pod powiekami czuła żar ognia,
a w uszach słyszała przerażające krzyki.
Jednak,
razem z tymi wspomnieniami, wracało jeszcze jedno. Ostatnie słowa,
jakie Jaguar D. Saul wykrzyknął do niej.
„Kiedyś
znajdziesz kogoś, kto będzie ci bliski.”
Skulona
pomiędzy skrzynkami w jakimś mieście portowym, zerknęła na
przedramię. Czy to możliwe, że olbrzym mówił właśnie o tym? O
bratniej duszy?
Miała
już szesnaście lat, jednak wciąż nie znalazła osoby, której
imię widniało na jej ręce. Mimo to, pozostawała dobrej myśli.
Znajdzie go. Prędzej, czy później.
Jak
się okazało, nastąpiło to całkiem szybko. Stała akurat na
targu, ukrywając twarz pod kapturem i rozglądając się w
poszukiwaniu taniego posiłku, kiedy jeden ze sprzedawców przykuł
jej uwagę. Był to młody chłopak, mniej więcej w jej wieku, z
burzą brązowych włosów. Zachwalał swoje owoce, machając przy
tym rękoma. Na jego lewym przedramieniu Robin zauważyła własne
imię. Usiadła na ławce, kawałek dalej i postanowiła zaczekać do
wieczora.
Kilka
godzin później, chłopak zwinął stoisko i zapakował wszystko na
wóz, zaprzęgając do niego konie. Gdy wyjechał poza zatłoczone
części miasta, dziewczyna podeszła do niego.
-
Przepraszam – zawołała, podchodząc powoli. - Mogę wiedzieć,
jak się nazywasz?
Chłopak
spojrzał na nią zaskoczony, jednak pokiwał głową.
-
Yasu – odpowiedział.
Czarnowłosa
uśmiechnęła się. To był on.
-
Jestem Robin.
Widziała,
jak oczy chłopaka rozszerzają się, kiedy ten usiłował przetrawić
jej słowa. W końcu wskazał na miejsce obok siebie.
-
Możesz pojechać ze mną – powiedział powoli, na co dziewczyna od
razu przystała.
Dom
chłopaka znajdował się zaledwie dwa kilometry od miasta. Obok
znajdował się spory sad, ogród oraz zagrody dla zwierząt. Robin
pomogło mu uwolnić konie, po czym razem weszli do środka.
-
Kto z tobą przyszedł, Yasu? - zapytał jakiś mężczyzna.
-
To… Robin. Moja… bratnia dusza – odpowiedział z pewnym
wahaniem brązowowłosy.
-
To wspaniale! - Mężczyzna wydawał się być zachwycony. - Na pewno
jesteś zmęczona i głodna. Zjedz z nami kolację, a potem
zaprowadzę cię do wolnego pokoju! Jestem ojcem Yasu.
Nico
uśmiechnęła się z wdzięcznością i przyjęła zaproszenie. Po
sytej kolacji została zaprowadzone na piętro. Pokoik jej
przydzielony nie był zbyt duży, jednak cały budynek został raczej
skromnie urządzony. Nie przeszkadzało jej to. Przywykła do
niewygód. A w tamtej chwili miała dach nad głową, ciepłe łóżko
i jedzenie. Czego więcej mogła chcieć?
Mimo
to, nie mogła zasnąć. Dochodziły do niej stłumione głosy z
dołu, więc, ignorując wyrzuty sumienia, użyła swoich zdolności,
by jej ucho pojawiło się na spodzie stołu w kuchni. Chwilę
później dokładnie słyszała, co działo się w pomieszczeniu.
Na
początku rozległ się dźwięk, jakby ktoś podnosił słuchawkę
ślimakofonu. Po kilku sekundach, usłyszała głos gospodarza.
-
Marynarka…? Tak... Chciałem zgłosić, że jest u nas Nico Robin…
Nagroda jest wciąż aktualna? Rozumiem... Tak, będziemy czekać.
Dziewczyna
poderwała się gwałtownie. Nie, to nie mogła być prawda!
-
Nie wyglądała jak „dziecko diabła”… - wymamrotał Yasu.
-
To nie ma znaczenia – przerwał mu ojciec. - Ustaliliśmy to, gdy
tylko dowiedzieliśmy się, kto jest twoją bratnią duszą.
Potrzebujemy tych pieniędzy. Znajdziesz sobie jakąś ładną
dziewczynę, zobaczysz.
-
Masz rację.
Czarnowłosa
otworzyła okno i wychyliła się delikatnie. Pod sobą miała dach
szopki na drewno, a zaledwie kilka metrów dalej był las i góry,
obiecujące schronienie. Wiedziała, że kilka kilometrów dalej był
port. Mogła uciec pierwszym statkiem, który odpływał chwilę
przed wschodem słońca.
Cicho
spuściła się na ziemię i zaczęła biec. Była już daleko, kiedy
usłyszała pierwsze krzyki za sobą, gdy żołnierze zorientowali
się, że znowu zdołała im uciec.
Jednak
Nico nie czuła satysfakcji. Bo właśnie zrozumiała, że Saul mógł
nie mieć racji. Skoro bratnia dusza postanowiła ją zdradzić…
Komu mogła zaufać?
~*~
-
Dziękuję wam – powiedziała nagle, przykuwając uwagę wszystkich
załogantów.
-
Za co? - zapytał Luffy.
-
Za wszystko.
Zauważyła
zdezorientowane spojrzenia przyjaciół, jednak tylko zaśmiała się
cicho, w typowy dla siebie sposób.
-
Nie rozumiem cię – skomentował Usopp, wracając do swojego
wynalazku.
-
Nie przejmuj się nim, Robin-chwan! Jesteś jak zawsze wspaniała!
Mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? - Sanji niemal natychmiast
znalazł się przy kobiecie.
-
Kawy, jeśli nie będzie kłopotu. - Archeolog uśmiechnęła się.
-
Oczywiście, że nie! - Kucharz odwrócił się, by polecieć w
stronę kuchni, jednak zatrzymał go głos Zoro.
-
Idiota – rzucił zielonowłosy.
-
Co powiedziałeś, Marimo?
-
To, co słyszałeś, Brewko!
Czarnowłosa
z ciepłem przyglądała się, jak dwójka mężczyzn zaczyna ze sobą
walczyć, by po chwili zostać rozdzielonymi przez Nami. Chopper
niemal natychmiast podbiegł do nich, by upewnić się, że wszystko
w porządku, Usopp tylko pokręcił głową, a Luffy zaczął domagać
się jedzenia.
Kobieta
zdała sobie sprawę, że Saul wcale nie mówił o bratniej duszy, a
właśnie o ludziach takich, jak Słomiani. Przyjaciołach, którzy
zawsze będą stali za nią murem. Nawet, jeżeli mieliby
wypowiedzieć wojnę samemu przeznaczeniu.
~*~
Franky
nigdy jakoś szczególnie nie szukał miłości. To nie tak, że nie
chciał nikogo znaleźć, po prostu zawsze miał coś ważniejszego
na głowie. Dlatego jakoś nieszczególnie przejął się faktem, że
imię jego bratniej duszy pojawiło mu się na przedramieniu. Do
czasu.
-
Przepraszam, nie znasz może kogoś o imieniu Cutty-Flame? - usłyszał
kobiecy głos gdzieś za sobą, dlatego odwrócił się znad
kolejnego projektu, by spojrzeć na drobną i raczej ładną
dziewczynę z blond włosami, zawiązanymi w długi warkocz. Skąd
ona znała jego prawdziwe imię?
-
Kojarzę imię – odparł ostrożnie, prostując się i spoglądając
z góry na swoją rozmówczynię. Sięgała mu zaledwie do piersi, a
przecież nie skończył jeszcze rosnąć!
-
To wspaniale! - wykrzyknęła radośnie dziewczyna, wydając się nie
być przytłoczoną jego wzrostem. - Nazywam się Tia i jestem jego
bratnią duszą – oznajmiła pewnym głosem, wyciągając przed
siebie prawą rękę.
Niebieskowłosy
nachylił się nieco, by zobaczyć, że faktycznie jego prawdziwe
imię było wypisane na przedramieniu dziewczyny. Był tylko jeden
problem…
-
Tylko widzisz… Widziałem jego tatuaż i jestem pewien, że ma inne
imię na ręce – powiedział, odwracając się ponownie do swojego
projektu. Przy okazji zerknął na ramię, na którym wielkimi,
czarnymi literami napisane było „Reiko”.
-
To niemożliwe! To na pewno pomyłka! Ja jestem jego bratnią duszą!
- Dziewczyna nie poddawała się.
-
Cóż… Być może. - Franky pokręcił głową. - Niestety, nie
znajdziesz tutaj swojej bratniej duszy.
-
Dlaczego?
-
Bo… Wyjechał. Dość dawno. Nie ma tutaj nikogo o imieniu
Cutty-Flame. Nie wiem, gdzie jest. - Niebieskowłosy ponownie na nią
zerknął. - Swoją drogą, nazywam się Franky.
Blondynka
pokiwała powoli głową.
-
Rozumiem. W takim razie, poszukam go gdzie indziej. Do widzenia!
-
Powodzenia – rzucił jeszcze chłopak za oddalającą się
dziewczyną.
Pokręcił
głową. Skoro ona miała inne imię, to… Kim była dziewczyna,
której imię widniało na jego ręce?
Wzruszył
ramionami i ponownie skoncentrował się na pracy. Miał coś
ważniejszego do zrobienia, niż miłość. Brednie mogły poczekać.
~*~
-
Hej, Franky, a co z tobą? - zapytał Usopp, siadając obok cyborga w
kuchni.
-
Co ze mną? - zapytał niebieskowłosy.
-
No wiesz, bratnia dusza, te sprawy.
-
Nie wiem. - Mężczyzna zaśmiał się. - Nie znalazłem. Miałem
inne, super-ważne sprawy.
-
Nigdy nie spotkałeś żadnej ładnej dziewczyny z twoim imieniem na
ręce? - zapytała Nami, postanawiając nieco podpytać przyjaciela.
Nawet, jeżeli nikt na statku nie wierzył w to całe przeznaczenie.
-
Spotkałem – odparł Franky, zaskakując wszystkich.
-
Jak to?!
-
Super-normalnie! Przyszła, zapytała, czy znam Cutty-Flame’a i się
przedstawiła.
-
I co? Brzydka? Wredna? Nie polubiłeś? - kontynuował Usopp.
-
Całkiem ładna, wydawała się też miła, ale nie miałem szansy
poznać.
-
Dlaczego? - zainteresował się Sanji. - Jeżeli byłeś dla niej
nieuprzejmy, to cię skopię! - dodał jeszcze w ramach uzupełnienia,
chociaż wyglądał średnio niebezpiecznie, manewrując pięcioma
półmiskami, usiłując powstrzymać je przed spotkaniem z podłogą.
Chociaż, trzeba przyznać, wychodziło mu to świetnie.
-
Nie, po prostu powiedziałem, że nie znam. Wolałem nie zdradzać
swojego prawdziwego imienia. Poza tym, nie jej imię było na mojej
ręce.
-
Naprawdę? - Robin spojrzała na niego z zaciekawieniem.
-
Tak. Mówiła, że nazywa się… - zamyślił się. - No, w każdym
razie, nie była to Reiko.
-
I nigdy nie szukałeś tej Reiko?
Cyborg
wzruszył ramionami.
-
Byłem zajęty moimi super-wynalazkami!
Przyjaciele
roześmieli się, widząc, jak przyjmując swoją ulubioną pozę,
Franky trącił przechodzącego obok kucharza, powodując, że
półmiski zachwiały się niebezpiecznie.
-
Sanji, ratuj mięso! Nawet za cenę życia! - wrzasnął desperacko
Luffy.
Chopper
schował się pod stół, by uniknąć bycia obsypanym przez warzywa,
jednak ze stołu szybko wyrosły ręce, które uratowały większość
jedzenia.
-
Dziękuję, Robin-chwan! A ty uważaj, pieprzony cyborgu! - warknął
Sanji, kopiąc niebieskowłosego w żebra.
-
Lepiej spójrz na Zoro – zaśmiał się Usopp, wskazując na twarz
śpiącego szermierza, na której wylądował liść sałaty, niemal
idealnie komponując się z jego włosami.
Franky
pokręcił głową, śmiejąc się razem z resztą. Ani razu nie
pożałował swojej decyzji i w tamtej chwili, otoczony przyjaciółmi,
tylko utwierdził się w tym przekonaniu.
Był
zajętym człowiekiem, nie miał czasu na coś tak błahego, jak
przeznaczenie.
~*~
Brook
wychowywał się w dość specyficznej rodzinie. Wyniósł z niej
różne zachowania, jednak jedno trzymało się go najbardziej.
Bratnia dusza była najważniejsza.
Zawsze
mu to powtarzano. „Musisz znaleźć swoją bratnią duszę, nawet
za cenę życia. Bo tylko z nią będziesz szczęśliwy. To jest
przeznaczenie.”
Nie
spierał się. Był tylko dzieckiem, słuchał starszych. Jednak,
kiedy lata mijały, a on wciąż nie spotkał swojej drugiej połówki,
wszyscy wkoło zaczynali się martwić. Chyba dlatego zdecydował się
wypłynąć w morze. Chciał wyrwać się z tej dusznej atmosfery,
gdzie każdy tylko czekał, aż pojawi się wspaniała dziewczyna,
przeznaczone czarnowłosemu.
Kiedy
po raz pierwszy oświadczył, że chce wypłynąć w morze,
zabroniono mu tego. Jednak on się nie poddawał. Oświadczył, że
nie chciał czekać na swoją bratnią duszę, dlatego powinien
wypłynąć, by jej szukać. Wymyślił bzdury, że czuł, iż
mieszkała ona bardzo daleko, w zamorskim królestwie i była bardzo
bogata, dlatego nie pozwalano jej wyjeżdżać.
Nigdy
nie zrozumiał, dlaczego to kupili. Jednak mu uwierzyli. I pozwolili
wypłynąć.
Na
początku, Brook wcale nie zamierzał szukać odpowiedniej
dziewczyny. Jednak szybko odkrył, że i tak to robił.
Przeświadczenie, że musi ją odnaleźć, było zakorzenione w nim
zbyt głęboko. Nawet, kiedy dołączył do piratów Rumbar, wciąż
przyłapywał się na tym, że w każdym mieście portowym spoglądał
po przedramionach dziewczyn, szukając swojego imienia.
Mimo
to, lata mijały, a on wciąż nie dostrzegł swojego imienia. Nie
słyszał też o żadnej, której imię on miał wytatuowane.
Zwiedził wiele miast, spotkał tysiące ludzi, przepłynął setki
mil… I niczego to nie dało.
Nie
tracił jednak nadziei. Nie tracił… Bardzo długo.
Aż
do „śmierci”. Kiedy w końcu zdołał odnaleźć swoje ciało,
na początku się przeraził. Został z niego sam szkielet z afro.
Musiał wyglądać przerażająco. Dopiero po kilku dniach dotarło
do niego coś jeszcze. Razem ze skórą stracił tatuaż. A przez te
wszystkie lata, zapomniał imienia kobiety, której powinien szukać.
Spodziewał
się, że wpadnie w panikę. Może załamie się? Zacznie płakać,
nawet, jeśli nie miał oczu?
Ale
on… Poczuł się wolny. Po raz pierwszy w życiu, poczuł się
naprawdę wolny.
Pamiętał
słowa rodziców. „Znajdź ją nawet za cenę życia.” Skoro tę
cenę zapłacił, to chyba zwalniało go z obowiązku szukania jej,
prawda? W końcu, był martwy. Chociaż czuł się bardziej żywy niż
za życia.
~*~
-
Skoro już wszyscy podzielili się swoimi historiami o bratnich
duszach, to może ty też coś powiesz? - zapytał Franky,
spoglądając na szkieleta, grającego na gitarze.
-
Co dokładnie chcesz wiedzieć, Franky-san? - zapytał Brook. Jeżeli
kościotrup mógł na kogoś spojrzeć, to on właśnie to zrobił.
-
Nie wiem. Jak wyglądała? Dlaczego nie jesteście razem? Czy też ci
nie pasowała? Była zła? Niewłaściwa… - zaczął wymieniać
Usopp.
-
Nigdy jej nie spotkałem.
Niemal
cała załoga spojrzała na niego ze zdziwieniem.
-
Naprawdę?
Muzyk
pokiwał głową, śmiejąc się cicho.
-
Przez dziewięćdziesiąt lat swojego życia… Albo nie-życia…
Nie spotkałem swojej bratniej duszy. Nawet nie pamiętam, jak się
nazywała. - Pogładził kościstymi palcami po swojej kości
promieniowej. - Pewnie już dawno nie żyje.
Nami
posłała przyjacielowi uśmiech.
-
Dużo nie straciłeś.
-
Masz rację… Nami-san, pokażesz mi swoje majteczki?
-
Zapomnij!
Brook
pokiwał głową i wrócił do przerwanej piosenki. Cieszył się, że
nikt z załogi nie myślał o swojej bratniej duszy. Czekanie na
przeznaczenie mogło trwać aż do śmierci… Wiedział o tym z
własnego doświadczenia.
~~~~
To może tak:
Wiem, że Zoro to ateista itd, więc to "świętej pamięci" trochę średnio pasuje, jednak nie mam pojęcia, w jaki inny sposób można by zaznaczyć, że ktoś nie żyje. Jak dla mnie to względnie uniwersalny symbol. Może R. I. P.? Ale to takie nie po Polsku ;)
Nie umiem wymyślać imion, musicie się z tym pogodzić. Albo zatrudnić się jako nadworny wymyślacz imion. Posada wciąż wolna!
Franky... No, gościa nie potrafię wyczuć kompletnie, dlatego pewnie wyszedł strasznie OOC... I ogólnie beznadziejnie. Po prostu go nie umiem napisać. Szczególnie, jak mam się na nim skupiać i to jeszcze ze strony emocjonalnej. Ugh...
I Brook... Kocham o nim pisać. Serio. Mogę bez skrupułów wymyślać kolejne nieśmieszne, anatomiczne żarty i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, bo to tak bardzo w jego stylu! I wiem, że może ta kość promieniowa to była lekka przesada, ale i tak powstrzymałam się przed dodaniem kanalików łzowych, a zamiast tego zadowoliłam się oczami. To się nazywa kompromis... Chyba ;)
Ogólnie, miałam ochotę napisać właśnie takie coś. Niby soulmates!Au, a jednak takie zupełnie inne. No bo... Te wszystkie historie, w których to dwie przeznaczone sobie osoby nagle odkrywają nieistniejące uczucie i żyją długo i szczęśliwie są... Nudne~ Nie lubię nudy.
Wiem, że Zoro to ateista itd, więc to "świętej pamięci" trochę średnio pasuje, jednak nie mam pojęcia, w jaki inny sposób można by zaznaczyć, że ktoś nie żyje. Jak dla mnie to względnie uniwersalny symbol. Może R. I. P.? Ale to takie nie po Polsku ;)
Nie umiem wymyślać imion, musicie się z tym pogodzić. Albo zatrudnić się jako nadworny wymyślacz imion. Posada wciąż wolna!
Franky... No, gościa nie potrafię wyczuć kompletnie, dlatego pewnie wyszedł strasznie OOC... I ogólnie beznadziejnie. Po prostu go nie umiem napisać. Szczególnie, jak mam się na nim skupiać i to jeszcze ze strony emocjonalnej. Ugh...
I Brook... Kocham o nim pisać. Serio. Mogę bez skrupułów wymyślać kolejne nieśmieszne, anatomiczne żarty i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, bo to tak bardzo w jego stylu! I wiem, że może ta kość promieniowa to była lekka przesada, ale i tak powstrzymałam się przed dodaniem kanalików łzowych, a zamiast tego zadowoliłam się oczami. To się nazywa kompromis... Chyba ;)
Ogólnie, miałam ochotę napisać właśnie takie coś. Niby soulmates!Au, a jednak takie zupełnie inne. No bo... Te wszystkie historie, w których to dwie przeznaczone sobie osoby nagle odkrywają nieistniejące uczucie i żyją długo i szczęśliwie są... Nudne~ Nie lubię nudy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz