Fandom: One Piece.
Występują: Zoro, Chopper, wspomniani pozostali Słomkowi, Mihawk
Status: zakończone.
Ostrzeżenia: motywy wojenne, wojna, kalectwo, wspomniana śmierć postaci, angst, możliwe OOC
Uwagi: Kolejny tekst na 2017 OP challenge. Temat na czerwiec: wojenne AU. Gatunek to prawdopodobnie angst, hurt/comfort, jednak nie nazwałabym tego opowiadaniem z happy endem.
Opis: Wojna nie toczy się tylko na froncie. Ona również panuje w domach, w których trwa żałoba po bliskich. W przepełnionych szpitalach. W pustych sklepach. W piwnicach, skrywających przerażonych ludzi. W umysłach tych, którzy zobaczyli za dużo. Jednak czasami wystarczą ciepłe ramiona i spokojna melodia, by chociaż na moment zapomnieć o okropieństwach, dziejących się za oknem. By zyskać siłę na przetrwanie wszystkiego, czym rzuci w nas los.
~~~~
- Zoro… Nie mogę
zasnąć…
Cichy, wystraszony
szept wytrącił mężczyznę z jego stanu odrętwienia, w który
zapadł, gdy przez szczeliny w suficie przestało wpadać światło
słoneczne, zwiastując nastanie nocy. Odwrócił delikatnie głowę,
by spojrzeć na jedyną osobę, którą znał w tej przeludnionej,
ciasnej i chłodnej piwnicy. Duże, brązowe oczy drobnego chłopca
wpatrywały się w jego twarz z ledwo skrywanym strachem, ale i też
pewną nadzieją. Nadzieją, że starszy z nich w jakiś sposób
upora się z tą sytuacją, wyciągnie ich z opresji i sprowadzi z
powrotem do ich przyjaciół. Tak, jak zazwyczaj działo się to w
przeszłości. Tylko, że tym razem, nie miało to wyglądać tak jak
zwykle. Tym razem nawet zielonowłosy nie wiedział, czego mogli
oczekiwać. Nic już nie było jak dawniej. Zmieniło się wszystko.
Czasy, sytuacja, zasady gry… On się zmienił.
Poruszył się, aby
wydostać dłoń spod przegniłego koca i umieścić ją na głowie
brązowowłosego chłopca. Tamten leżał zawinięty w koc w nieco
lepszym stanie, za jedyną izolację od twardego, zimnego gruntu
robił mu zwinięty płaszcz towarzysza, a za poduszkę – kolana
mężczyzny. Mimo to, drżał. Czy to z chłodu, czy strachu… A
może obydwu? Zoro oddałby wszystko, by ulżyć młodszemu w
cierpieniu, jednak najwyraźniej nic, co posiadał, nie było tego
warte.
- Postaraj się.
Możesz jutro potrzebować energii, Chopper – powiedział cicho,
jakby nie chciał zakłócać snu pobliskim osobom.
Jakby jego głos
mógł przeszkadzać bardziej, niż nieco zbyt częsty kaszel
chorych, popłakiwanie dzieci, stłumione głosy matek, starających
się je uspokoić czy odległe odgłosy wystrzałów z licznych
pistoletów, luf czołgów i granatów. Jakby jeszcze jedna osoba,
starająca się uspokoić znacznie młodszego towarzysza, miała
zmienić cokolwiek.
- Boje się… -
wyszeptał chłopiec, dostosowując się do tonu swojego opiekuna.
Na te słowa, Zoro
nie potrafił znaleźć dobrej odpowiedzi. Mógłby próbować wmówić
mu, że są bezpieczni, wszystko się ułoży, a oni bezpiecznie
odnajdą nowy dom. Mógłby, ale nie potrafił dłużej kłamać. A
Chopper nie był już tak mały, by łykać każde kłamstwo, jakie
usłyszy. Wiedział, że życie bywało trudne. Doświadczył tego.
Ciągle doświadczał.
- Czy… Czy oni…
Co z nimi? - zapytał jeszcze brązowowłosy.
Roronoa świetnie
wiedział, o kogo chodziło. O ich przyjaciół. Praktycznie rodzinę.
Tych, z którymi teraz powinien być. Na polu bitwy, walczyć ramię
w ramię z towarzyszami. A jednak siedział tutaj. W schronie, kuląc
się pod ścianą jak pospolity tchórz. Niczym niepotrafiący
obronić się słabeusz, który potrzebuje pomocy innych. Nienawidził
się za tę sytuację, jednak wiedział, że nie miał innego
wyjścia. A Chopper go potrzebował.
W pierwszym odruchu
chciał zapewnić, że nic im nie będzie. „Przecież znasz
Luffy’ego, nie pozwoliłby, by reszcie się coś stało.” Zapewne
to by powiedział jeszcze kilka tygodni wcześniej. A chłopiec by to
łyknął. Wierzył w kapitana. Jednak, Zoro nie mógł już dłużej
starać się ukrywać prawdy. Nie powinien traktować swojego
towarzysza jako dziecko. Dziecko, którym wciąż powinien być, bo
był zbyt młody, zbyt niewinny, by skonfrontować się z bezlitosną
rzeczywistością dorosłych. Jednak dziecko, które, pomimo swojego
wieku, nie było już dzieckiem. Zostało zmuszone do dorośnięcia w
wieku, który każdego normalnego człowieka powinien doprowadzić do
współczucia. Jednak trwała wojna. Nie było miejsca na
współczucie, ani dzieciństwo.
- Nie wiem… -
odparł zamiast tego, potrząsając delikatnie głową.
Chłopiec zdawał
się wyczuć nastrój, w jakim był jego starszy towarzysz, dlatego
postanowił zmienić temat.
- Znalazłem dzisiaj
batonika – wyszeptał, jakby właśnie dzielił się swoim
największym sekretem. A może właśnie tak było? - Zjemy go jutro,
dobrze?
Zoro uśmiechnął
się, słyszą te słowa. Może i nie łączyły ich więzy krwi,
jednak kochał tego malca jak młodszego brata… Może nawet jak
syna…? Reszta ekipy widziała jego opiekuńczość względem
przyjaciela i cieszyła się, że ten nieczuły facet w końcu
odnalazł w sobie chociaż trochę emocji.
Roronoa świetnie
wiedział, że chłopiec ma ambicje i, pomimo wieku, nigdy nie
wątpił, że przegrywał w walce na inteligencję. Chopper planował
pewnego dnia zostać wspaniałym lekarzem, a zielonowłosy pragnął
pomóc mu w tym na ile tylko zdoła.
Zaczął nawet
odkładać pieniądze. Jego przyjaciele wiedzieli o tym, ale nikt nie
zdołał odgadnąć, w jakim celu. Zoro też się z nikim nie
podzielił tą informacją. Wierzył, że brązowowłosy dostanie
stypendium, ale gdyby nie miało się tak wydarzyć, planował
opłacić mu studia. A gdyby to stypendium dostał, tymi pieniędzmi
mógłby… Zapewnić mu lepsze warunki mieszkalne? Upewnić się, że
chłopiec będzie mógł skupić się na nauce, zamiast zarabianiu na
życie…? Nie był dobry w planowaniu, jednak był pewien, że
pieniądze się przydadzą.
A teraz leżały
schowane w jego starym domu, zaledwie pięćdziesiąt kilometrów
dalej. Niby niewiele, kiedyś zdołałby przejść ten dystans w
ciągu kilku godzin. Gdyby wyszedł teraz, do wieczora byłby z
powrotem i mogliby planować ucieczkę do innego kraju… Jednak
teraz…
Rękę, która nie
spoczywała na głowie towarzysza, zacisnął mocniej na lasce, którą
oparł na ramieniu. Dokładnie w ten sam sposób, w jaki jeszcze dwa
lata wcześniej zawsze opierał swój karabin snajperski, gdy udawał
się spać.
- Boli? - wyszeptał
chłopiec, spoglądając na jego nogi. A raczej na jego nogę oraz
to, co zostało z drugiej. Ponieważ jego prawa noga kończyła się
nieco poniżej kolana.
- Nie, wszystko w
porządku, doktorze. - Zielonowłosy posłał mu uspokajający
uśmiech.
Nie bolało. Nie
zawsze. Zazwyczaj po prostu swędziało. Czuł nieprzyjemne uczucie w
różnych rejonach nogi. W łydce, stopie, nad kostką… Z początku
odruchowo sięgał, żeby się podrapać. Tylko po to, by jego palce
natknęły się jedynie na pustkę. Uczucie fantomowe. Tak to się
nazywało. Jego mózg nie przyswoił informacji o brakującej
kończynie, dlatego wysyłał takie sygnały. Tak mu przynajmniej
powiedzieli lekarze. Kiedy już się obudził, a do jego otumanionego
alkoholem mózgu w końcu dotarł fakt, że czegoś mu brakowało.
Alkoholem, ponieważ morfina stała się deficytowym towarem. Dla
niego jej zabrakło.
- Nie myśl, że to
mnie uszczęśliwi, głupku – odparł Chopper i nawet pomimo
półmroku, można było dostrzec delikatny rumieniec na jego
wybladłych policzkach.
Kiedyś jego
reagowanie na komplementy potrafiło rozbawić całą ekipę. Wszyscy
się uśmiechali, widząc szczęście najmłodszego z grupy. Po czym
bombardowali go kolejną porcją miłych słów. Bo na nie
zasługiwał. Bo chcieli, by był wesoły.
Teraz z kolei…
Zoro uśmiechnął się, jednak był to bolesny rodzaj uśmiechu.
Taki, który przybierają ludzie, zdając sobie sprawę z tego, że
coś utracili. Że coś nigdy już nie będzie takie samo. I wcale
nie chodziło tu o jego ciało. Był w stanie sobie z tym poradzić.
Chodziło o całą resztę. O wojnę, toczącą się w kraju. O
ludzi, których śmierci musiał doświadczyć. O tych, do których
przedwczesnego zejścia z tego świata sam się przyczynił. O
przyjaciół, którzy zostali zmuszeni do utracenia swojej
niewinności. I w końcu o dzieci, obdarte z dzieciństwa i rzucone w
trudy prawdziwego życia. Chopper miał tyle szczęścia, że mógł
liczyć na Roronoę. Jednak i on wiele stracił. Rodzinę. Dom.
Przyjaciół.
- Idź już spać.
Jutro spróbujemy dowiedzieć się czegoś o walkach w okolicy. Może
uda nam się znaleźć przyjemniejszą kryjówkę? - zaproponował
cicho.
Brązowowłosy
pokiwał energicznie głową.
- Może coś
takiego, jak Merry? - zapytał, mając na myśli drewnianą chatkę,
której banda używała jako bazy wypadowej w weekendy albo na
wakacje. Znajdowała się w lesie, na brzegu niewielkiego jeziorka.
Mogli się tam odciąć od świata zewnętrznego, popływać, łowić
ryby, urządzać ogniska, przy których siedzieli przez całą noc,
podziwiając gwiazdy i fałszując różne piosenki… Po prostu, być
sobą.
- Tak. Coś, jak
Merry. Może tym razem bliżej gór? Moglibyśmy wybrać się na
wspinaczkę. Albo morza. Znaleźlibyśmy sobie dużą łódź i
zostali piratami. - Mężczyzna uśmiechnął się.
Wiedział, że to
nigdy się nie wydarzy. Nie mógł już się wspinać. Na statku też
miałby olbrzymi problem. Jednak nie mógł pozwolić, by jego stan
zakłócał marzenia chłopca.
- Tak. Zostałbym
wtedy lekarzem pokładowym i pilnował, żeby wszyscy byli zdrowi –
oznajmił pewnym siebie głosem.
Roronoa zauważył,
że leżąca w pobliżu kobieta, która w końcu zdołała ułożyć
swoje niemowlę do snu, rzuciła im współczujące spojrzenie.
Mężczyzna miał ochotę warknąć coś do niej, powiedzieć, że
nie potrzebują współczucia, że sobie świetnie radzą… Jednak
przeniósł tylko wzrok na towarzysza i uśmiechnął się,
przytakując mu.
Mimo, że nie
chciał tych spojrzeń, mimo że ich nienawidził… Przyjął je.
Razem ze wszystkim, co rzucił w nich los. Gdy wcześniej partyzanci
rozdawali koce i chleb, nie zaczął ich przeklinać. Nie zaczął
wykłócać się, że sam był kiedyś świetnym żołnierzem.
Zamiast tego, spojrzał na zmarzniętego i głodnego towarzysza, po
czym przyjął zawiniątko i podziękował nieznajomym. Przełknął
własną dumę, poniżenie, jakie mu zaserwowano, zignorował własne
zasady… i zrobiłby jeszcze więcej, byle tylko Chopper mógł się
najeść i nie trząść z zimna.
I pomyśleć, że
kiedyś był najlepszy. W najlepszej jednostce, z najlepszym dowódcą,
który był jednocześnie jego przyjacielem, ze świetną bronią i
wybitnymi osiągami w terenie. Był jednym z lepszych snajperów,
równać się z nim mogła jedynie jedna osoba, która jednak
stacjonowała na drugim końcu kraju.
Kiedy zagubiony
odłamek granatu pozbawił go oka, nie przejął się. Jasne, był
wściekły. Skoro utracił dominujące oko, mógł pożegnać się z
karierą snajpera. Jednak wciąż był w stanie walczyć. Wciąż był
wybitną jednostką, która z karabinem w ręku potrafiła pokonać
cały oddział. Jednak nawet wybitna jednostka nie jest w stanie
wyjść cało ze starcia z miną przeciwpiechotną. Miał szczęście,
że przeżył. Inni nie mieli go tyle. Jednak amputacja nogi okazała
się niezbędna. Tak samo, jak wydalenie go z wojska.
Były tego dobre
strony. Takie, jak fakt, że został ktoś, kto mógłby zająć się
Chopperem. Chłopiec nie poradziłby sobie sam. Nie zasłużył, by
zostać zmuszonym radzić sobie sam. Był… Dzieckiem. A były
żołnierz, nawet pozbawiony nogi, stanowił całkiem dobry materiał
na opiekuna. Może i miewał problemy z okazywaniem czułości,
zdarzało mu się zgubić drogę, bądź nie dogadywać się z
innymi… Jednak zawsze robił co w jego mocy, by przyjaciel miał
to, czego potrzebował. I często odnosił w tym sukcesy, co było
niezłym wyczynem w tak trudnych czasach.
- Śpij –
wyszeptał ponownie.
Przez chwilę
obydwoje po prostu leżeli w ciszy, wsłuchując się w dźwięki
dobiegające z każdej strony. Każdy bliższy wybuch powodował, że
zielonowłosy spinał się delikatnie, a następne kaszlnięcia
zmuszały Choppera do zamartwiania się, czy sami się czymś nie
zarażą. Płaczem i cichymi rozmowami żaden już się nie
przejmował. W końcu, mieli siebie.
- Nie mogę zasnąć…
- wymamrotał w końcu Chopper, spoglądając z dołu na twarz
starszego mężczyzny. - Zaśpiewasz mi coś? - zapytał. Jego oczy
wypełniła nadzieja i niema prośba.
Zoro zaniemówił.
Zaśpiewać…? Jasne, zdarzało mu się w przeszłości śpiewać
dla młodszego towarzysza, jednak zawsze działo się to, kiedy byli
sami. Nie, kiedy dookoła nich zgromadzeni byli inni ludzie. Dużo
innych ludzi.
- Zaśpiewać…? -
powtórzył niepewnie.
Chłopiec pokiwał
głową.
- Te hałasy… -
zawahał się. - Zoro, boję się. Te wybuchy i… - Pokręcił
głową.
Zielonowłosy
odruchowo zaczął głaskać go uspokajająco po głowie, zaciskając
usta. Znowu. Znowu musiał patrzeć, jak dzieciak cierpi i nie mógł
nic na to poradzić. Chociaż… Może w tej sytuacji mógł?
Wystarczyło pokonać własny upór, zaakceptować fakt, że ktoś
obcy zobaczy go w jego łagodnym wydaniu… Pozwolić innym zobaczyć
jego słabość. Ale przecież to nie będzie dla niego nic nowego.
Od miesięcy łamał własne zasady, jedna po drugiej. Dlaczego by
nie zrobić tego ponownie? Przecież nie chodziło o niego, tylko o
Choppera. Przynajmniej tyle mógł dla niego zrobić.
Skinął głową.
- W porządku. Co
byś chciał usłyszeć? - zapytał, starając się nie okazać, jak
wiele znaczyła dla niego ta decyzja.
Chłopiec wyglądał,
jakby odetchnął z ulgi. Zamyślił się, zanim uśmiechnął się
nieśmiało i odpowiedział:
- Może… To, co
kiedyś mi zawsze śpiewałeś? - zaproponował cicho.
Pomimo całej
sytuacji, Zoro prawie się zaśmiał. Prawie. Jasne, to było
oczywiste. Pamiętał, jak jeszcze kilka lat wcześniej – kiedy
dopiero poznali chłopca – ten zasypiał tylko przy tej jednej
piosence, śpiewanej przez tego konkretnego mężczyznę.
Zielonowłosy nawet nie pamiętał, kto to zaproponował, ani jakim
cudem się na to zgodził. Jednak, kiedy tylko się okazało, że
zdaje to egzamin… Polubił to. Te ciche momenty, kiedy tylko ich
dwójka zostawała wieczorami w jednym pokoju, a głos starszego
odganiał wszelkie zmartwienia młodszego. I chociaż nie robił tego
już od dłuższego czasu, wciąż doskonale pamiętał słowa.
Słowa, które wręcz samoistnie zaczęły opuszczać jego wargi.
- W górze tyle
gwiazd, w dole tyle miast… - zaczął powoli, cicho, jakby wciąż
nie chcąc, by ktokolwiek go usłyszał, chociaż nie było to
możliwe na tak małej powierzchni.
- Gwiazdy miastom
dają znać, że dzieci muszą spać…
To przypominało mu
dobre czasy. Te, kiedy noce spędzali nad jeziorem, a temperatury
pozwalały im na spanie na zewnątrz. Wtedy leżeli najczęściej w
śpiworach, wpatrując się w bezkresne niebo nad nimi, a szum drzew
i delikatne pomruki wody, uderzającej o brzeg tworzyły melodię do
słów kołysanki. Nawet, jeśli Chopper wtedy już często wykłócał
się, że nie był dzieckiem… Wciąż chętnie tego słuchał.
- Ach śpij,
kochanie. Gwiazdkę z nieba, jeśli chcesz, dostaniesz. Czego
pragniesz, daj mi znać, ja ci wszystko mogę dać… Więc dlaczego
nie chcesz spać? - Z każdym kolejnym wersem jego głos nabierał
mocy, chociaż ani na moment nie utracił swojego łagodnego
brzmienia.
Chopper westchnął
cicho i rozluźnił się, twarz ukrywając w materiale spodni
Roronoy. Znajoma melodia, razem z tak uwielbianym przez niego głosem,
jak zawsze działały na niego uspokajająco. Nawet pomimo sytuacji,
w której się znaleźli. Nawet nieprzyjemna woń stęchlizny i
wilgoci, której nie potrafiła wyprzeć żadna piosenka, nie mogły
w żaden sposób zepsuć tego momentu. Dla chłopca liczył się
jedynie dźwięk i dotyk ciepłego ciała tuż obok swojego. Bo
wiedział, że słowa, chociaż ułożone przez kogoś innego, były
prawdziwe. Zoro zrobiłby dla niego wszystko. Mógł zapewnić mu
bezpieczeństwo. Dlatego chwila snu nie mogła mu zaszkodzić.
- Ach śpij, bo
nocą, kiedy gwiazdy się na niebie złocą, wszystkie dzieci, nawet
złe, pogrążone są we śnie. A ty jeden, tylko nie…
Wszelkie odgłosy,
dochodzące z piwnicy zostały przytłumione. Zupełnie, jakby każdy
w schronieniu usiłował wstrzymać oddech, by móc usłyszeć silny,
a jednak tak łagodny głos. Głębokie i niskie brzmienie, zdawałoby
się tak bardzo niepasujące do kołysanki, stało się pewnym
rodzajem ulgi. Bo zamiast na dźwiękach pocisków, mogli skupić się
na delikatnej melodii. Zamiast wyobrażać sobie, że z każdym
kolejnym hukiem ginęły kolejne osoby, mogli dostrzec rozgwieżdżone
niebo, pełne świetlistych punkcików. Mogli poczuć czyste
powietrze, nie przepełnione wonią prochu, krwi i strachu. Mogli
usłyszeć pohukiwanie sów, poczuć zapach igieł sosnowych…
Wszystko, co przypominało im o czasach pokoju w rodzinnym domostwie.
- Aaa… Aaa… Były
sobie kotki dwa. Aaa… Aaa… Szarobure, szarobure obydwa…
Głos byłego
żołnierza śpiewającego kołysanki nie był czymś często
spotykanym. Gardło, przywykłe do przekrzykiwania zamętu walk,
licznych wystrzałów i wybuchów. Do przebijania się przez krzyki
rannych i umierających. Przez lamenty tych, którzy utracili kogoś
bliskiego. Język, nauczony wydawać ostre rozkazy – komendy –
nieraz będące jednocześnie wyrokiem śmierci na niewinnych
osobach. Na osobach, które również miały własne rodziny,
przyjaciół, spokój… Życie.
W tamtej chwili, w
tamtej piwnicy, ten sam głos był jedynym, co utrzymywało zebranych
w spokoju ducha. Ponieważ ten sam głos potrafił być łagodny,
melodyjny, nabrać czułego wręcz brzmienia. Pokazywał, że nawet
żołnierz, który utracił, zdawałoby się, wszystko, nie był
tylko bezduszną maszyną do zabijania, a kolejnym, zwykłym
człowiekiem. Człowiekiem, który ma wiarę w przyszłość, nawet,
jeśli nie swoją. Który potrafi kochać i troszczyć się o
najbliższego.
Udowadniał, że
nawet w tak beznadziejnej sytuacji, jest nadzieja. Że życie może
się ułożyć na nowo, a ci, którzy przeżyli, mogą starać się
chronić tych, którzy nie potrafili ochronić się sami.
- Ach śpij, bo
właśnie. Księżyc mruga i za chwilę zaśnie. A gdy rano przyjdzie
świt, księżycowi będzie wstyd, że on zasnął, a nie ty…
Ostatnie wersy
ponownie stały się ciche, przemieniły się niemalże w szept, aż
w końcu ucichły całkowicie. Jednak mało kto zdawał sobie z tego
sprawę, ponieważ większość ludzi z piwnicy znalazło ukojenie w
tej krótkiej kołysance i oddało się w objęcia snu.
Dlatego też nikt
nie był świadkiem, jak z pozostałego oka niegdyś dumnego
żołnierza, spłynęła pojedyncza łza, a dłoń wślizgnęła się
do kieszeni, zaciskając na kawałku papieru.
Papieru, który był
fragmentem raportu. Zdobytym tylko dzięki znajomościom mężczyzny.
Raportu, mówiącym
o zrzuceniu bomby na obóz, w którym znajdowali się wszyscy jego
przyjaciele. Cała ekipa, poza dwójką, obecnie ukrytą w tej
zakurzonej piwnicy.
Nikt nie przeżył.
Znaleziono jedynie fragmenty ciał, których nie dało się
zidentyfikować… Oraz kilka przedmiotów.
Strzępy słomianego
kapelusza.
Zgniecioną, złotą
bransoletkę.
Połamane gogle z
wybitymi szybkami.
Zmiażdżoną złotą
zapalniczkę.
Ukruszony kamień
ze starożytnymi, już nieczytelnymi napisami.
Przypalony pas z
narzędziami i szkłem po rozbitej butelce z kolą.
Złamaną laskę, z
ukrytym wewnątrz ostrzem.
Jak on miał
powiedzieć zaledwie dziewięcioletniemu chłopcu, że nawet, jeśli
wojna się skończy… Oni nie mieli już na kogo czekać?
~~~~
Motyw kołysanki trzymał się mnie na tyle długo, że w końcu musiał zostać przelany na papier. Czasami tak bywa...
Wiem, że Zoro mógł wyjść nieco OOC, jednak pozwoliłam sobie założyć, że w takich warunkach i dla Choppera, mógłby się przemóc i zaśpiewać nawet coś tak "słodkiego", jak ta kołysanka. Nie wiem, jakoś tak widzę ich relację w ten sposób...
Poza tym, uwielbiam relację Zoro i Choppera. Oni są tacy słodcy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz