wtorek, 20 czerwca 2017

"Kołysanka" (Czerwiec: wojenne AU) [OP]

Tytuł: Kołysanka
Fandom: One Piece.
Występują: Zoro, Chopper, wspomniani pozostali Słomkowi, Mihawk
Status: zakończone.
Ostrzeżenia: motywy wojenne, wojna, kalectwo, wspomniana śmierć postaci, angst, możliwe OOC

Uwagi: Kolejny tekst na 2017 OP challenge. Temat na czerwiec: wojenne AU. Gatunek to prawdopodobnie angst, hurt/comfort, jednak nie nazwałabym tego opowiadaniem z happy endem.
Opis: Wojna nie toczy się tylko na froncie.  Ona również panuje w domach, w których trwa żałoba po bliskich. W przepełnionych szpitalach. W pustych sklepach. W piwnicach, skrywających przerażonych ludzi. W umysłach tych, którzy zobaczyli za dużo. Jednak czasami wystarczą ciepłe ramiona i spokojna melodia, by chociaż na moment zapomnieć o okropieństwach, dziejących się za oknem. By zyskać siłę na przetrwanie wszystkiego, czym rzuci w nas los.




~~~~
- Zoro… Nie mogę zasnąć…
Cichy, wystraszony szept wytrącił mężczyznę z jego stanu odrętwienia, w który zapadł, gdy przez szczeliny w suficie przestało wpadać światło słoneczne, zwiastując nastanie nocy. Odwrócił delikatnie głowę, by spojrzeć na jedyną osobę, którą znał w tej przeludnionej, ciasnej i chłodnej piwnicy. Duże, brązowe oczy drobnego chłopca wpatrywały się w jego twarz z ledwo skrywanym strachem, ale i też pewną nadzieją. Nadzieją, że starszy z nich w jakiś sposób upora się z tą sytuacją, wyciągnie ich z opresji i sprowadzi z powrotem do ich przyjaciół. Tak, jak zazwyczaj działo się to w przeszłości. Tylko, że tym razem, nie miało to wyglądać tak jak zwykle. Tym razem nawet zielonowłosy nie wiedział, czego mogli oczekiwać. Nic już nie było jak dawniej. Zmieniło się wszystko. Czasy, sytuacja, zasady gry… On się zmienił.
Poruszył się, aby wydostać dłoń spod przegniłego koca i umieścić ją na głowie brązowowłosego chłopca. Tamten leżał zawinięty w koc w nieco lepszym stanie, za jedyną izolację od twardego, zimnego gruntu robił mu zwinięty płaszcz towarzysza, a za poduszkę – kolana mężczyzny. Mimo to, drżał. Czy to z chłodu, czy strachu… A może obydwu? Zoro oddałby wszystko, by ulżyć młodszemu w cierpieniu, jednak najwyraźniej nic, co posiadał, nie było tego warte.
- Postaraj się. Możesz jutro potrzebować energii, Chopper – powiedział cicho, jakby nie chciał zakłócać snu pobliskim osobom.
Jakby jego głos mógł przeszkadzać bardziej, niż nieco zbyt częsty kaszel chorych, popłakiwanie dzieci, stłumione głosy matek, starających się je uspokoić czy odległe odgłosy wystrzałów z licznych pistoletów, luf czołgów i granatów. Jakby jeszcze jedna osoba, starająca się uspokoić znacznie młodszego towarzysza, miała zmienić cokolwiek.
- Boje się… - wyszeptał chłopiec, dostosowując się do tonu swojego opiekuna.
Na te słowa, Zoro nie potrafił znaleźć dobrej odpowiedzi. Mógłby próbować wmówić mu, że są bezpieczni, wszystko się ułoży, a oni bezpiecznie odnajdą nowy dom. Mógłby, ale nie potrafił dłużej kłamać. A Chopper nie był już tak mały, by łykać każde kłamstwo, jakie usłyszy. Wiedział, że życie bywało trudne. Doświadczył tego. Ciągle doświadczał.
- Czy… Czy oni… Co z nimi? - zapytał jeszcze brązowowłosy.
Roronoa świetnie wiedział, o kogo chodziło. O ich przyjaciół. Praktycznie rodzinę. Tych, z którymi teraz powinien być. Na polu bitwy, walczyć ramię w ramię z towarzyszami. A jednak siedział tutaj. W schronie, kuląc się pod ścianą jak pospolity tchórz. Niczym niepotrafiący obronić się słabeusz, który potrzebuje pomocy innych. Nienawidził się za tę sytuację, jednak wiedział, że nie miał innego wyjścia. A Chopper go potrzebował.
W pierwszym odruchu chciał zapewnić, że nic im nie będzie. „Przecież znasz Luffy’ego, nie pozwoliłby, by reszcie się coś stało.” Zapewne to by powiedział jeszcze kilka tygodni wcześniej. A chłopiec by to łyknął. Wierzył w kapitana. Jednak, Zoro nie mógł już dłużej starać się ukrywać prawdy. Nie powinien traktować swojego towarzysza jako dziecko. Dziecko, którym wciąż powinien być, bo był zbyt młody, zbyt niewinny, by skonfrontować się z bezlitosną rzeczywistością dorosłych. Jednak dziecko, które, pomimo swojego wieku, nie było już dzieckiem. Zostało zmuszone do dorośnięcia w wieku, który każdego normalnego człowieka powinien doprowadzić do współczucia. Jednak trwała wojna. Nie było miejsca na współczucie, ani dzieciństwo.
- Nie wiem… - odparł zamiast tego, potrząsając delikatnie głową.
Chłopiec zdawał się wyczuć nastrój, w jakim był jego starszy towarzysz, dlatego postanowił zmienić temat.
- Znalazłem dzisiaj batonika – wyszeptał, jakby właśnie dzielił się swoim największym sekretem. A może właśnie tak było? - Zjemy go jutro, dobrze?
Zoro uśmiechnął się, słyszą te słowa. Może i nie łączyły ich więzy krwi, jednak kochał tego malca jak młodszego brata… Może nawet jak syna…? Reszta ekipy widziała jego opiekuńczość względem przyjaciela i cieszyła się, że ten nieczuły facet w końcu odnalazł w sobie chociaż trochę emocji.
Roronoa świetnie wiedział, że chłopiec ma ambicje i, pomimo wieku, nigdy nie wątpił, że przegrywał w walce na inteligencję. Chopper planował pewnego dnia zostać wspaniałym lekarzem, a zielonowłosy pragnął pomóc mu w tym na ile tylko zdoła.
Zaczął nawet odkładać pieniądze. Jego przyjaciele wiedzieli o tym, ale nikt nie zdołał odgadnąć, w jakim celu. Zoro też się z nikim nie podzielił tą informacją. Wierzył, że brązowowłosy dostanie stypendium, ale gdyby nie miało się tak wydarzyć, planował opłacić mu studia. A gdyby to stypendium dostał, tymi pieniędzmi mógłby… Zapewnić mu lepsze warunki mieszkalne? Upewnić się, że chłopiec będzie mógł skupić się na nauce, zamiast zarabianiu na życie…? Nie był dobry w planowaniu, jednak był pewien, że pieniądze się przydadzą.
A teraz leżały schowane w jego starym domu, zaledwie pięćdziesiąt kilometrów dalej. Niby niewiele, kiedyś zdołałby przejść ten dystans w ciągu kilku godzin. Gdyby wyszedł teraz, do wieczora byłby z powrotem i mogliby planować ucieczkę do innego kraju… Jednak teraz…
Rękę, która nie spoczywała na głowie towarzysza, zacisnął mocniej na lasce, którą oparł na ramieniu. Dokładnie w ten sam sposób, w jaki jeszcze dwa lata wcześniej zawsze opierał swój karabin snajperski, gdy udawał się spać.
- Boli? - wyszeptał chłopiec, spoglądając na jego nogi. A raczej na jego nogę oraz to, co zostało z drugiej. Ponieważ jego prawa noga kończyła się nieco poniżej kolana.
- Nie, wszystko w porządku, doktorze. - Zielonowłosy posłał mu uspokajający uśmiech.
Nie bolało. Nie zawsze. Zazwyczaj po prostu swędziało. Czuł nieprzyjemne uczucie w różnych rejonach nogi. W łydce, stopie, nad kostką… Z początku odruchowo sięgał, żeby się podrapać. Tylko po to, by jego palce natknęły się jedynie na pustkę. Uczucie fantomowe. Tak to się nazywało. Jego mózg nie przyswoił informacji o brakującej kończynie, dlatego wysyłał takie sygnały. Tak mu przynajmniej powiedzieli lekarze. Kiedy już się obudził, a do jego otumanionego alkoholem mózgu w końcu dotarł fakt, że czegoś mu brakowało. Alkoholem, ponieważ morfina stała się deficytowym towarem. Dla niego jej zabrakło.
- Nie myśl, że to mnie uszczęśliwi, głupku – odparł Chopper i nawet pomimo półmroku, można było dostrzec delikatny rumieniec na jego wybladłych policzkach.
Kiedyś jego reagowanie na komplementy potrafiło rozbawić całą ekipę. Wszyscy się uśmiechali, widząc szczęście najmłodszego z grupy. Po czym bombardowali go kolejną porcją miłych słów. Bo na nie zasługiwał. Bo chcieli, by był wesoły.
Teraz z kolei… Zoro uśmiechnął się, jednak był to bolesny rodzaj uśmiechu. Taki, który przybierają ludzie, zdając sobie sprawę z tego, że coś utracili. Że coś nigdy już nie będzie takie samo. I wcale nie chodziło tu o jego ciało. Był w stanie sobie z tym poradzić. Chodziło o całą resztę. O wojnę, toczącą się w kraju. O ludzi, których śmierci musiał doświadczyć. O tych, do których przedwczesnego zejścia z tego świata sam się przyczynił. O przyjaciół, którzy zostali zmuszeni do utracenia swojej niewinności. I w końcu o dzieci, obdarte z dzieciństwa i rzucone w trudy prawdziwego życia. Chopper miał tyle szczęścia, że mógł liczyć na Roronoę. Jednak i on wiele stracił. Rodzinę. Dom. Przyjaciół.
- Idź już spać. Jutro spróbujemy dowiedzieć się czegoś o walkach w okolicy. Może uda nam się znaleźć przyjemniejszą kryjówkę? - zaproponował cicho.
Brązowowłosy pokiwał energicznie głową.
- Może coś takiego, jak Merry? - zapytał, mając na myśli drewnianą chatkę, której banda używała jako bazy wypadowej w weekendy albo na wakacje. Znajdowała się w lesie, na brzegu niewielkiego jeziorka. Mogli się tam odciąć od świata zewnętrznego, popływać, łowić ryby, urządzać ogniska, przy których siedzieli przez całą noc, podziwiając gwiazdy i fałszując różne piosenki… Po prostu, być sobą.
- Tak. Coś, jak Merry. Może tym razem bliżej gór? Moglibyśmy wybrać się na wspinaczkę. Albo morza. Znaleźlibyśmy sobie dużą łódź i zostali piratami. - Mężczyzna uśmiechnął się.
Wiedział, że to nigdy się nie wydarzy. Nie mógł już się wspinać. Na statku też miałby olbrzymi problem. Jednak nie mógł pozwolić, by jego stan zakłócał marzenia chłopca.
- Tak. Zostałbym wtedy lekarzem pokładowym i pilnował, żeby wszyscy byli zdrowi – oznajmił pewnym siebie głosem.
Roronoa zauważył, że leżąca w pobliżu kobieta, która w końcu zdołała ułożyć swoje niemowlę do snu, rzuciła im współczujące spojrzenie. Mężczyzna miał ochotę warknąć coś do niej, powiedzieć, że nie potrzebują współczucia, że sobie świetnie radzą… Jednak przeniósł tylko wzrok na towarzysza i uśmiechnął się, przytakując mu.
Mimo, że nie chciał tych spojrzeń, mimo że ich nienawidził… Przyjął je. Razem ze wszystkim, co rzucił w nich los. Gdy wcześniej partyzanci rozdawali koce i chleb, nie zaczął ich przeklinać. Nie zaczął wykłócać się, że sam był kiedyś świetnym żołnierzem. Zamiast tego, spojrzał na zmarzniętego i głodnego towarzysza, po czym przyjął zawiniątko i podziękował nieznajomym. Przełknął własną dumę, poniżenie, jakie mu zaserwowano, zignorował własne zasady… i zrobiłby jeszcze więcej, byle tylko Chopper mógł się najeść i nie trząść z zimna.
I pomyśleć, że kiedyś był najlepszy. W najlepszej jednostce, z najlepszym dowódcą, który był jednocześnie jego przyjacielem, ze świetną bronią i wybitnymi osiągami w terenie. Był jednym z lepszych snajperów, równać się z nim mogła jedynie jedna osoba, która jednak stacjonowała na drugim końcu kraju.
Kiedy zagubiony odłamek granatu pozbawił go oka, nie przejął się. Jasne, był wściekły. Skoro utracił dominujące oko, mógł pożegnać się z karierą snajpera. Jednak wciąż był w stanie walczyć. Wciąż był wybitną jednostką, która z karabinem w ręku potrafiła pokonać cały oddział. Jednak nawet wybitna jednostka nie jest w stanie wyjść cało ze starcia z miną przeciwpiechotną. Miał szczęście, że przeżył. Inni nie mieli go tyle. Jednak amputacja nogi okazała się niezbędna. Tak samo, jak wydalenie go z wojska.
Były tego dobre strony. Takie, jak fakt, że został ktoś, kto mógłby zająć się Chopperem. Chłopiec nie poradziłby sobie sam. Nie zasłużył, by zostać zmuszonym radzić sobie sam. Był… Dzieckiem. A były żołnierz, nawet pozbawiony nogi, stanowił całkiem dobry materiał na opiekuna. Może i miewał problemy z okazywaniem czułości, zdarzało mu się zgubić drogę, bądź nie dogadywać się z innymi… Jednak zawsze robił co w jego mocy, by przyjaciel miał to, czego potrzebował. I często odnosił w tym sukcesy, co było niezłym wyczynem w tak trudnych czasach.
- Śpij – wyszeptał ponownie.
Przez chwilę obydwoje po prostu leżeli w ciszy, wsłuchując się w dźwięki dobiegające z każdej strony. Każdy bliższy wybuch powodował, że zielonowłosy spinał się delikatnie, a następne kaszlnięcia zmuszały Choppera do zamartwiania się, czy sami się czymś nie zarażą. Płaczem i cichymi rozmowami żaden już się nie przejmował. W końcu, mieli siebie.
- Nie mogę zasnąć… - wymamrotał w końcu Chopper, spoglądając z dołu na twarz starszego mężczyzny. - Zaśpiewasz mi coś? - zapytał. Jego oczy wypełniła nadzieja i niema prośba.
Zoro zaniemówił. Zaśpiewać…? Jasne, zdarzało mu się w przeszłości śpiewać dla młodszego towarzysza, jednak zawsze działo się to, kiedy byli sami. Nie, kiedy dookoła nich zgromadzeni byli inni ludzie. Dużo innych ludzi.
- Zaśpiewać…? - powtórzył niepewnie.
Chłopiec pokiwał głową.
- Te hałasy… - zawahał się. - Zoro, boję się. Te wybuchy i… - Pokręcił głową.
Zielonowłosy odruchowo zaczął głaskać go uspokajająco po głowie, zaciskając usta. Znowu. Znowu musiał patrzeć, jak dzieciak cierpi i nie mógł nic na to poradzić. Chociaż… Może w tej sytuacji mógł? Wystarczyło pokonać własny upór, zaakceptować fakt, że ktoś obcy zobaczy go w jego łagodnym wydaniu… Pozwolić innym zobaczyć jego słabość. Ale przecież to nie będzie dla niego nic nowego. Od miesięcy łamał własne zasady, jedna po drugiej. Dlaczego by nie zrobić tego ponownie? Przecież nie chodziło o niego, tylko o Choppera. Przynajmniej tyle mógł dla niego zrobić.
Skinął głową.
- W porządku. Co byś chciał usłyszeć? - zapytał, starając się nie okazać, jak wiele znaczyła dla niego ta decyzja.
Chłopiec wyglądał, jakby odetchnął z ulgi. Zamyślił się, zanim uśmiechnął się nieśmiało i odpowiedział:
- Może… To, co kiedyś mi zawsze śpiewałeś? - zaproponował cicho.
Pomimo całej sytuacji, Zoro prawie się zaśmiał. Prawie. Jasne, to było oczywiste. Pamiętał, jak jeszcze kilka lat wcześniej – kiedy dopiero poznali chłopca – ten zasypiał tylko przy tej jednej piosence, śpiewanej przez tego konkretnego mężczyznę. Zielonowłosy nawet nie pamiętał, kto to zaproponował, ani jakim cudem się na to zgodził. Jednak, kiedy tylko się okazało, że zdaje to egzamin… Polubił to. Te ciche momenty, kiedy tylko ich dwójka zostawała wieczorami w jednym pokoju, a głos starszego odganiał wszelkie zmartwienia młodszego. I chociaż nie robił tego już od dłuższego czasu, wciąż doskonale pamiętał słowa. Słowa, które wręcz samoistnie zaczęły opuszczać jego wargi.
- W górze tyle gwiazd, w dole tyle miast… - zaczął powoli, cicho, jakby wciąż nie chcąc, by ktokolwiek go usłyszał, chociaż nie było to możliwe na tak małej powierzchni.
- Gwiazdy miastom dają znać, że dzieci muszą spać…
To przypominało mu dobre czasy. Te, kiedy noce spędzali nad jeziorem, a temperatury pozwalały im na spanie na zewnątrz. Wtedy leżeli najczęściej w śpiworach, wpatrując się w bezkresne niebo nad nimi, a szum drzew i delikatne pomruki wody, uderzającej o brzeg tworzyły melodię do słów kołysanki. Nawet, jeśli Chopper wtedy już często wykłócał się, że nie był dzieckiem… Wciąż chętnie tego słuchał.
- Ach śpij, kochanie. Gwiazdkę z nieba, jeśli chcesz, dostaniesz. Czego pragniesz, daj mi znać, ja ci wszystko mogę dać… Więc dlaczego nie chcesz spać? - Z każdym kolejnym wersem jego głos nabierał mocy, chociaż ani na moment nie utracił swojego łagodnego brzmienia.
Chopper westchnął cicho i rozluźnił się, twarz ukrywając w materiale spodni Roronoy. Znajoma melodia, razem z tak uwielbianym przez niego głosem, jak zawsze działały na niego uspokajająco. Nawet pomimo sytuacji, w której się znaleźli. Nawet nieprzyjemna woń stęchlizny i wilgoci, której nie potrafiła wyprzeć żadna piosenka, nie mogły w żaden sposób zepsuć tego momentu. Dla chłopca liczył się jedynie dźwięk i dotyk ciepłego ciała tuż obok swojego. Bo wiedział, że słowa, chociaż ułożone przez kogoś innego, były prawdziwe. Zoro zrobiłby dla niego wszystko. Mógł zapewnić mu bezpieczeństwo. Dlatego chwila snu nie mogła mu zaszkodzić.
- Ach śpij, bo nocą, kiedy gwiazdy się na niebie złocą, wszystkie dzieci, nawet złe, pogrążone są we śnie. A ty jeden, tylko nie…
Wszelkie odgłosy, dochodzące z piwnicy zostały przytłumione. Zupełnie, jakby każdy w schronieniu usiłował wstrzymać oddech, by móc usłyszeć silny, a jednak tak łagodny głos. Głębokie i niskie brzmienie, zdawałoby się tak bardzo niepasujące do kołysanki, stało się pewnym rodzajem ulgi. Bo zamiast na dźwiękach pocisków, mogli skupić się na delikatnej melodii. Zamiast wyobrażać sobie, że z każdym kolejnym hukiem ginęły kolejne osoby, mogli dostrzec rozgwieżdżone niebo, pełne świetlistych punkcików. Mogli poczuć czyste powietrze, nie przepełnione wonią prochu, krwi i strachu. Mogli usłyszeć pohukiwanie sów, poczuć zapach igieł sosnowych… Wszystko, co przypominało im o czasach pokoju w rodzinnym domostwie.
- Aaa… Aaa… Były sobie kotki dwa. Aaa… Aaa… Szarobure, szarobure obydwa…
Głos byłego żołnierza śpiewającego kołysanki nie był czymś często spotykanym. Gardło, przywykłe do przekrzykiwania zamętu walk, licznych wystrzałów i wybuchów. Do przebijania się przez krzyki rannych i umierających. Przez lamenty tych, którzy utracili kogoś bliskiego. Język, nauczony wydawać ostre rozkazy – komendy – nieraz będące jednocześnie wyrokiem śmierci na niewinnych osobach. Na osobach, które również miały własne rodziny, przyjaciół, spokój… Życie.
W tamtej chwili, w tamtej piwnicy, ten sam głos był jedynym, co utrzymywało zebranych w spokoju ducha. Ponieważ ten sam głos potrafił być łagodny, melodyjny, nabrać czułego wręcz brzmienia. Pokazywał, że nawet żołnierz, który utracił, zdawałoby się, wszystko, nie był tylko bezduszną maszyną do zabijania, a kolejnym, zwykłym człowiekiem. Człowiekiem, który ma wiarę w przyszłość, nawet, jeśli nie swoją. Który potrafi kochać i troszczyć się o najbliższego.
Udowadniał, że nawet w tak beznadziejnej sytuacji, jest nadzieja. Że życie może się ułożyć na nowo, a ci, którzy przeżyli, mogą starać się chronić tych, którzy nie potrafili ochronić się sami.
- Ach śpij, bo właśnie. Księżyc mruga i za chwilę zaśnie. A gdy rano przyjdzie świt, księżycowi będzie wstyd, że on zasnął, a nie ty…
Ostatnie wersy ponownie stały się ciche, przemieniły się niemalże w szept, aż w końcu ucichły całkowicie. Jednak mało kto zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ większość ludzi z piwnicy znalazło ukojenie w tej krótkiej kołysance i oddało się w objęcia snu.
Dlatego też nikt nie był świadkiem, jak z pozostałego oka niegdyś dumnego żołnierza, spłynęła pojedyncza łza, a dłoń wślizgnęła się do kieszeni, zaciskając na kawałku papieru.
Papieru, który był fragmentem raportu. Zdobytym tylko dzięki znajomościom mężczyzny.
Raportu, mówiącym o zrzuceniu bomby na obóz, w którym znajdowali się wszyscy jego przyjaciele. Cała ekipa, poza dwójką, obecnie ukrytą w tej zakurzonej piwnicy.
Nikt nie przeżył. Znaleziono jedynie fragmenty ciał, których nie dało się zidentyfikować… Oraz kilka przedmiotów.
Strzępy słomianego kapelusza.
Zgniecioną, złotą bransoletkę.
Połamane gogle z wybitymi szybkami.
Zmiażdżoną złotą zapalniczkę.
Ukruszony kamień ze starożytnymi, już nieczytelnymi napisami.
Przypalony pas z narzędziami i szkłem po rozbitej butelce z kolą.
Złamaną laskę, z ukrytym wewnątrz ostrzem.
Jak on miał powiedzieć zaledwie dziewięcioletniemu chłopcu, że nawet, jeśli wojna się skończy… Oni nie mieli już na kogo czekać?


~~~~

Motyw kołysanki trzymał się mnie na tyle długo, że w końcu musiał zostać przelany na papier. Czasami tak bywa...
Wiem, że Zoro mógł wyjść nieco OOC, jednak pozwoliłam sobie założyć, że w takich warunkach i dla Choppera, mógłby się przemóc i zaśpiewać nawet coś tak "słodkiego", jak ta kołysanka. Nie wiem, jakoś tak widzę ich relację w ten sposób...
Poza tym, uwielbiam relację Zoro i Choppera. Oni są tacy słodcy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz